Gdybym kiedykolwiek miała przygotować dla
jakiejś ważnej gazety albo innego takiego guru medialnego zestawienie 10
najlepszych, najoryginalniejszych, wytyczających nowe trendy i
przecierających ścieżki dla potomnych horrorów lat 90-tych, to obok takich
tytułów jak „Kruk”, „Obcy” czy „Dracula” Coppoli znalazłoby się miejsce dla
„Dellamorte Dellamore”. Jest to film tak niezwykły i jedyny w swoim rodzaju,
że staje się swoim własnym odrębnym gatunkiem. Nic takiego nie miało miejsca
ani przed nim ani po nim.

Zacznę od zachrystii stwierdzeniem, że
oryginalny tytuł filmu: „Dellamorte Dellamore” jest w stu procentach lepszy
od być może bardziej chwytliwego „Cemetery Man”. Sam tytuł już uchyla nieco
rąbka tajemnicy, a tego nie powinno się psuć – dobrze wiemy o tym my, polscy
kinomaniacy, raczeni co jakiś czas nieudolnymi próbami tłumaczeń tytułów
filmów zagranicznych. Choćby „Grudge” przetłumaczone jako „Klątwa”, albo „Evil
Dead” przechrzczone na „Martwe Zło”, perełka do kolekcji rodzimego
tytułotwórstwa absurdalnego. Ale wróćmy do tematu.

Tytułowy bohater o nazwisku Dellamorte
Dellamore (drugi człon to panieńskie nazwisko matki, które jak powszechnie
wiemy przydaje się czasem znać, by nie mieć problemów w urzędach) jest
opiekunem i zarządcą cmentarza. Nomen omen – chciałoby się rzec, imię
znaczy, a w tym przypadku oznacza problemy ze śmiercią i miłością, jakie są
nieodłączną częścią życia jego właściciela. Ponury, posępny, aspołeczny,
cynik, nonkonformista – tak można w skrócie określić jego charakter,
światopogląd i podejście do życia. W pochmurne, deszczowe dni zachwyca się
pogodą, a w słoneczne narzeka, że znów się popsuła. Jego ulubioną lekturą
jest książka telefoniczna. Po mieście krąży plotka, że jest aseksualny,
którą zresztą sam rozpuścił. W dodatku ze stoickim spokojem przyjmuje do
wiadomości fakt, że na jego cmentarzu zmarli powracają do życia i za swój
obowiązek uważa dopilnowanie, by unieszkodliwieni znaleźli się na powrót we
własnych trumnach. Jest jeszcze Gnaghi, niedorozwinięty pomocnik bohatera i
jego przyjaciel, który pomaga mu dopilnować, by zmarli za bardzo nie
narozrabiali. Kłopoty zaczynają się, gdy Dellamorte zakochuje się w pewnej
tajemniczej wdowie, co dosłownie wywraca jego uporządkowany świat (i
cmentarz) do góry nogami.

Niezwykła, gotycko-poetycka atmosfera jest
jednym z najistotniejszych atutów filmu. Większość scen kręcona była na
cmentarzu, ale cóż to za cmentarz! W niczym nie przypomina tych, które
zwykle pojawiają się w zombie movies: smutnych i przygnębiających w swojej
bezbarwności. Cmentarz w Buffalora jest zupełnie inny i nie będzie przesadą
powiedzieć, że tętni życiem. Mnóstwo zieleni, szumiące drzewa, stylowe
gotyckie pomniki, stare, porośnięte bluszczem krypty, stojąca w
zagłębieniach kamiennych pomników deszczówka – zarówno w dzień jak i nocą
cmentarz wygląda malowniczo i romantycznie. Bogactwo tonacji i nastrojów
działa na wyobraźnię, a cmentarz jawi nam się niemal magicznie, jako miejsce
gdzie przenika się świat żywych i zmarłych. W tę malowniczość reżyser wplata
w niezwykły sposób humor, gdy Ghanghi biega za rozwiewanymi przez wiatr
liśćmi lub gdy Dellamorte rozmawia z burmistrzem, który właśnie wstał z
grobu i wspina się na jakieś mauzoleum, groteskę, gdy odbywa się pogrzeb
ofiar miejscowego wypadku i motocyklista zostaje pochowany wraz z motorem,
na którym zginął albo scenę, gdzie Gnaghi gra radosną melodię nad grobem
ukochanej Valentiny, by ją „zbudzić”, erotyzm, kiedy Dellamorte i jego
ukochana całują się w krypcie lub kochają obok grobu jej zmarłego męża. Same
żywe trupy są jednocześnie tragiczne, komiczne i śmiertelnie niebezpieczne,
a ich pochodzenie raczej magiczne niż naukowo wytłumaczalne. Wszystkie te
elementy przeplatają się, tworząc niepowtarzalny klimat filmu, który w całym
swoim cynizmie i przewrotności jest komedią, czy może tragikomedią raczej
utrzymaną w konwencji czarnego humoru. Z drugiej strony
filozoficzno-symboliczna wymowa filmu sprawia, że „Dellamorte…” wymyka się
schematom i wykracza poza konwencję zombie movie jak i zwykłego horroru.
Zabawa stylistyką kina grozy jest tutaj niemalże posunięta do granic
perwersji, a eklektyczna całość nabiera głębi, która może umknąć
niewprawnemu oku laika. Mimo pozornej prostoty fabuły łatwo przeoczyć
subtelne aluzje i niuanse, nadające mu owej dziwacznej wielowymiarowości.

Ten film moim skromnym zdaniem jest przejawem
geniuszu twórcy horroru, który jak nikt inny objął w swojej nowatorskiej
wizji całe spektrum możliwości, jakie otwiera przed twórcami gatunek.
Cudowne zdjęcia, gęsta, erotyczna atmosfera na przemian z gotyckim klimatem,
wspaniałe kreacje aktorskie bohaterów i świetnie napisany scenariusz
składają się na wizjonerski obraz kina, które wymyka się konwencjom. To
jednocześnie czarna komedia, romans, kryminał, gotycki horror, zombie movie
i dramat okraszony odrobiną cudaczności, przypomina mi obrazy wyłaniające
się z twórczości Leśmiana, który właśnie w ten sposób pisał o miłości i
śmierci. To świetne kino z najwyższej półki godne polecenia każdemu
prawdziwemu fanowi horroru.