Wróciłem z niewielkiego niebytu. Nie był ani za ciasny, ani za szeroki, do
tego taki w sam raz, czyli nie za krótki i nie za długi. Dlatego też, skoro
to mój „pierwszy raz” od niepamiętnych czasów, ta recenzja będzie inna. Nie
będę pisał o fabule, aktorach, reżyserze. Ani o scenariuszu, muzyce,
efektach. Pominę generalnie to, o czym zawsze piszę. Zastanawiacie się
pewnie, czy w ogóle postawię na jakiegokolwiek konia? Jeśli chcecie wiedzieć
na jakiego to zapraszam, w końcu hazard to też życie.

„Strangers”
czyli „Nieznajomi”. Z pewną dozą nieufności podszedłem do konsumpcji tego
tworu. Najpierw pełny niewiary rozpakowałem sreberko, by ujrzeć wewnątrz
przepyszną czekoladkę. Wprawdzie jakiś niczemu winny robaczek zakręcił się
wokół karmelu, ale jak szybko się pojawił, tak szybko zniknął. Nie jestem
może koneserem słodkości, ale do smakosza już mam blisko więc czym prędzej
zacząłem pałaszować zawartość, by po chwili trawienia oddać to, co poczułem.

Film
okazał się sprawnym i interesującym straszydłem. Klimatem nie odbiegającym
od najlepszych filmów pełnych suspensu i nieopisanej grozy (np. pierwsze 30
minut w „Znakach”, wybrane fragmenty z wszystkich filmów Roba Zombie lub też
kawałki nowej „Teksańskiej...”). Ja, tak jak smakosz, zwróciłem szczególną
uwagę na aspekty najmilsze dla mych kubków smakowych i podniebienia.
Chrupałem powoli i z namiętnością, której nie czułem od czasów pierwszych
filmów pana Zombie. Po spałaszowaniu zawartości poczułem wyraźne
zadowolenie. Ale czy było coś jeszcze?

Od
dobrego ciacha oczekuje przede wszystkim, że pomimo tego, iż otrzymuje
komunikat na opakowaniu z czym owo ciacho jest np. z orzechami, z kokosem
itp. to owo ciacho zaskoczy mnie jakąś nienazwaną poezją smaku. Z
„Nieznajomymi” dokładnie tak jest. Mimo, iż spodziewałem się pewnym
rozwiązań; że schemat był i przewidywalność do bólu (a raczej nieuchronność
tego, co ma nadejść), to przez całe 77 minut seansu (co za niewielkie
ciacho-nie cierpię małych ciastek J) siedziałem lekko wbity w fotel i
nerwowo zerkałem na sąsiedztwo. To cieszy, że są jeszcze takie filmy.
Wprawdzie kilka motywów nieodparcie kojarzy się z francuskim „Ils” ale skoro
czerpać wzory to czemu nie od najlepszych?! Za to właśnie polubiłem obraz „Strangers”.
Dygoczący obraz, dwójka „dramatis personale”, zagrożenie gdzieś w tle. I do
tego ten prosty i zarazem upiorny motyw działania tytułowych nieznajomych.
Motywacji oprawców wprawdzie możemy się tylko domyślać ale to wystarczy, by
oblał nas zimny potem i byśmy uwierzyli, że tak mogło rzeczywiście być.

Zdecydowanie najmocniejszym punktem filmu są owi nieznajomi. Zawsze gdzieś w
tle, czyhający w mroku, za kotarą, w garażu. Do tego do samego końca
anonimowi. Z zimnym wyrachowaniem drzemiącym w ich sylwetkach. Bez twarzy. W
maskach. W finale przez chwilę mamy wrażenie, że zaraz odkryją przed nami
swoją tożsamość ale... No cóż, ciacho było przepyszne. Z wyjątkowym
nadzieniem, którego nie jestem w stanie nazwać. Znam ten smak ale... Wiecie
jak to jest kiedy dzwoni ale nie wiemy gdzie? Takie uczucie tkwi zaszczepili
we mnie „Nieznajomi”. Czuję, że gdzieś ich widziałem. Albo, co gorsza,
właśnie ich wypatruje.