Filmów z rodzaju animal–attack, w których
różne odmiany owadów atakują ludzi nakręcono tak wiele, że w zasadzie trudno
jest odnaleźć pozycję godną uwagi. Były już pająki, pszczoły, szarańcza a
nawet olbrzymich rozmiarów karaluchy. Reżyser Tony Randel poszedł jednak
krok dalej i stworzył obraz z kleszczami w roli głównej. Te niewielkie
pajęczaki budzące powszechny strach i respekt żywią się krwią swoich ofiar.
Na domiar złego często, są nosicielami groźnych chorób jak borelioza, czy
kleszczowe zapalenie mózgu. Jeśli dodatkowo na potrzeby filmu twórcy
powiększają te pasożyty do rozmiarów piłki nożnej, to efekt powinien
zainteresować każdego wielbiciela kina z nurtu animal-attack.

Fabuła produkcji obraca się wokół grupki
trudnej młodzieży, która w ramach terapii i z potrzeby odreagowania stresów
dnia codziennego przyjeżdża wraz z opiekunami do domku na wsi. Czas spędzają
na leniuchowaniu, łowieniu ryb i przechadzkach po lesie. Sielanka kończy
się, kiedy spotykają miejscowych handlarzy narkotyków. Sterydy, którymi
dealerzy użyźniają uprawy marihuany dostają się przypadkiem do kokonu z
gniazdem kleszczy. Na efekty mutacji pasożyta nie trzeba długo czekać.
Rozprzestrzenia się w zastraszającym tempie, wykluwając z ogromnych jaj –
kokonów rozsianych po całej okolicy.

Czego oczekuje przeciętny widz sięgając po
tego typu filmy? Ciekawej, choć przewidywalnej fabuły stopniującej napięcie,
aż do kulminacyjnej, finałowej sceny. Grupki nieświadomych zagrożenia ludzi,
którzy powoli odkrywają koszmarną tajemnicę. Atmosfery osaczenia,
przerażenia i walki o przetrwanie z przeważającymi siłami napastnika,
czyhającego za każdym rogiem. A przede wszystkim, półtorej godziny
wciągającej i niczym nieskrępowanej rozrywki (co inni interpretują jako –
szarym komórkom wstęp wzbroniony lub zakaz używania mózgu). Czy kleszcze
spełniają te podstawowe kryteria? Przykro to stwierdzić, ale niezły pomysł
na ciekawy monster-movie został zupełnie zaprzepaszczony. Jedynym atutem
filmu są nienajgorzej wykonane efekty specjalne. Postacie pajęczaków jak i
metody, jakimi zabijają kolejnych bohaterów zadowolą nawet najbardziej
wybrednych wielbicieli gore. Nie zabraknie scen wgryzania się pasożyta w
skórę oraz składania jaj w ofierze. Pajęczaki biegają i spadają z wysokości
na niczego niespodziewających się wycieczkowiczów.

Fabuła jak we wszystkich tego typu filmach
nie wykracza poza ograny aż do bólu szablon. Aż prosi się o ciekawsze
rozwinięcie wątków dotyczących powstania ogromnych kleszczy. Możemy liczyć
na typowe w takich produkcjach elementy jak: konflikt między członkami
grupy, dwójka złych handlarzy terroryzujących okolicę i pająki bezwzględnie
atakujące każdą napotkaną osobę. Samo zakończenie również jest sztampowe i
zupełnie bez polotu. Jak nietrudno przewidzieć, jeden z bohaterów przeobraża
się w kleszcza mutanta wielkości krowy i atakuje pozostałych członków
wycieczki. Te same motywy, dużo wcześniej wykorzystywane były w kultowych
już pozycjach animal-attack jak pająki, czy Crittersi jednak z jakże lepszym
wykonaniem. Aktorzy, chociaż reprezentujący żelazną grupę stałych bywalców
filmów klasy B zupełnie się nie popisali. Może efekty specjalne pochłonęły
cały budżet filmu i zabrakło pieniędzy na gaże? Trudno wczuć się w klimat
osaczenia i wszechogarniającego zagrożenia o ile takowe w ogóle istnieją.
Postacie odgrywane przez aktorów są zupełnie puste i jednowymiarowe, brak w
nich życia. Wszystkie sceny zagrane są identycznie. Dialogi są sztuczne i
nieprzekonywujące a wszystkie wydarzenia są jakby na siłę wywoływane przez
scenarzystów i reżysera, aby jakoś w bólach dobrnąć do końca. Niby ktoś
ginie, groźne pajęczaki mordują i pożerają swoje ofiary, jednak całość
ogląda się bez przekonania będąc tylko biernym odbiorcą dziejących się na
ekranie scen.

Muzyka poza faktem, że istnieje nie wnosi do
filmu żadnych pozytywnych aspektów. Może w takim obrazie sam fakt, że nie
przeszkadza w odbiorze już jest plusem, jednak nie tego oczekuje od rasowego
horroru wymagający widz. Finał obrazu jest fatalny, rozgrywa się zbyt szybko
i nie posiada żadnego zaskoczenia, jakby reżysera gonił termin zakończenia
zdjęć, ograniczał niski budżet a może po prostu ze scenarzysty nie udało się
wykrzesać niczego lepszego. W zasadzie od czasu pojawienia się ogromnego
kleszcza mijają może trzy minuty do końcowych napisów. A gdzie napięcie,
atmosfera, możliwość rozkoszowania się kulminacyjną sceną? Jedyne, co
powoduje, że film można obejrzeć do końca to dobrze wykonane efekty gore.
Jaja kleszczy oblepione śluzem, szybko biegające stworzenia atakujące w
grupach, efektownie rozbryzgujące się, kiedy je nadepnąć lub przypalić.
Gdyby nie te elementy filmu zupełnie nie byłoby, na czym zawiesić oka.
Ciekawie zostały wykonane biegające kleszcze. Specjaliści od efektów jako
jedyni w całej ekipie realizacyjnej stanęli na wysokości zadania.

Kleszcze to nieodżałowana strata cennego
czasu, podczas którego można byłoby zrobić wiele znacznie bardzie
pożytecznych czynności. Produkcję mogę polecić jedynie osobom, które
chciałyby zmarnować półtorej godziny a co więcej poszukują horroru z
kleszczami w roli głównej. Niestety innych pozycji tego typu na rynku po
prostu nie ma. Gdyby stare porzekadło „na bezrybiu i rak ryba” dopasować do
tego filmu brzmiałoby ono „na bezrybiu i słoń ryba”.