|
„To
jest Król Śmierci. Przez niego ludzie nie chcą żyć więcej.” – te słowa
wypowiada jedna z nielicznych postaci, która na ten moment filmu nie
rozstała się jeszcze ze swoim życiem. To zdanie z całą potęgą swojej
banalności zawisa w próżni niewypowiedzianych komentarzy, gdy leniwie
przemykają końcowe napisy. Kończy się tydzień filmowego czasu. Co dalej?
Wychudzony mężczyzna rozsiada się na szkielecie krzesła. Jest niemal
nagi, lśni od żółci, odcieniami której pokryta jest jego skóra. Z jego
pozy da się wyczytać jakiś nienazwany majestat. Na głowie dzierży
koronę, na prawej dłoni opiera w hamletycznym geście, pozbawioną żuchwy
czaszkę. Na wpół przymknięte oczy mężczyzny wyzierające z trudem spod
opuchniętych powiek zwrócone są w nieznanym kierunku. Ten wzrok
przypomina wszystkie opisy spojrzeń, którymi na wieczność umarli
obdarzają żywych. Obok niego, na podłodze siedzi dziecko. Ma równie
wyblakłą skórę i ciężkie, osowiałe spojrzenie. Cały ten obrazek
przypomina ostatnią kartę z jakiejś zapomnianej, czy nie wpuszczonej do
obiegu talii tarota. Kartę, której wyciągnięcia mogliby obawiać się
wszyscy, którzy decydują się zerknąć w swoją przyszłość…
Kończy się godzina
rzeczywistego czasu. Nie ukrywam ulgi, kiedy ten seans dobiega końca.
Ilekroć próbuję zdobyć się na jakiekolwiek sensowne spostrzeżenie co do
obejrzanego filmu, przed oczyma wyrastają mi kolejne postaci: Virginia Woolf
upychająca kamienie do kieszeni płaszcza… Zerkająca za nią Sylwia Plath, na
chwilę przed tym, jak sama zniknie na wieki w kuchni swojego mieszkania…
Gdzieś w oddali przechadza się Stroszek, wyciągający z kieszeni ostatnią
ćwierćdolarówkę… Ian Curtis wyłącza telewizor i sięga po telefon… Sarah Kane
zapisuje ostatni wers „4:48 Psychosis”… Zmęczony Chaim kończy pracę w
Pizzerii „Kamikaze” i zmierza do najbliższej knajpy, w której czeka go
kolejny śmiertelnie nudny wieczór w towarzystwie „kotów” i wiecznie
narzekającego Kurta Cobaina… Prawdziwy „Pochod Marodů” – jak u legendarnego
(i na szczęście wciąż żywego) Nohavicy.
Wymieniając te
postaci, nie mam na celu zaserwowania im wirtualnego hołdu. W jakiejś
części, dzięki nim przecież, samobójcza śmierć jako zjawisko, stopniowo
przedzierała się do ogólnej świadomości, fascynując i drażniąc, przy całym
swoim niezrozumieniu.
I właściwie w tym
momencie powinna się zacząć właściwa część recenzji, bowiem reżyser „Der
Todesking”, po opracowaniu filmowym monstrualnego tabu, jakim była (jest?)
nekrofilia , teraz usiłuje dotknąć zjawiska mniej skandalizującego, lecz w
podobnym stopniu nie dającego się pojąć i tkwiącego w domniemaniach.
Konstrukcja filmu jest
wypadkową tego, do czego zdołał nas Buttgereit wcześniej przyzwyczaić. Tym
razem nie ukrywa już swojej skłonności do fragmentaryzowania i rozbijania
akcji, przez co film zyskuje sobie bardzo przejrzystą formę nowelową (siedem
dni tygodnia) z klamrą w postaci tytułowego Króla Śmierci i powracającym
refrenem, którym jest tu obraz rozkładających się zwłok.
Słowo nowela nie leży
jednak temu filmowi. Lepsze wydaje się sformułowanie impresja, zwłaszcza gdy
wspomnieć inspiracje reżysera z tego czasu. Ale o tym później. Rzecz w tym,
że „Der Todesking” w żaden sposób nie składa się w całość. Konstrukcja co
prawda, zamyka się po dniu siódmym, ale w sposób dość zaskakujący.
Wyczerpanemu i spragnionemu szokującego (jak to u Buttgereita) finału
widzowi rzuca się na koniec jedynie banał, a raczej prawdziwy banał nad
banałami. Jak to ugryźć? Dla mnie jest to przejaw pewnego zmęczenia, czy
wręcz rozdrażnienia. Reżyser idzie pod prąd, wbrew przyzwyczajeniom widza,
lekko ironizując, ale w dobrej wierze. Podaje na koniec coś, co wygląda na
akt desperacji, czy niewiary w to, że ułożony ładnie do szuflady z napisem
„skandalista i nekrofil” reżyser, po tym filmie zostanie zrozumiany
właściwie.
Właściwie, czyli jak?
Buttgereit przyznał się do tego, że omawiany film miał być hołdem dla Petera
Greenawaya, a zwłaszcza dla jego filmu „Zet i Dwa Zera”. Kto wspomniany
obraz zna, dostrzeże paralelę, bo nie jest ona szczególnie subtelna. Tym, co
z pewnością łączy obu reżyserów jest niechęć do ulegania filmowym schematom,
fascynacja założeniom filmowej ponowoczesności i wreszcie – drążenie w
filmie własnych obsesji. Greenawaya czuć tu zwłaszcza w dwóch sekwencjach.
Po pierwsze – w powracającym obrazie rozkładających się zwłok, będącego
niemal powtórzeniem realizacji tego motywu, we wspomnianym „Zet i Dwa Zera”.
Drugim nawiązaniem jest zaimprowizowana w trakcie zdjęć sekwencja,
zawierająca dokumentalne ujęcia „Mostu Łez” (miejsca rekordowego pod
względem ilości popełnianych samobójstw). Gdy zestawić tę sekwencję z
„Windows”, „Falls” czy nawet „Death in the Seine” Greenawaya, komentarz
okaże się zbędny. Te nawiązania otwierają drogę do rozumienia filmu
Buttgereita. Znudzenie schematami kina grozy i niechęć do ulegania
gatunkowym klasyfikacjom reżyser komentuje taką właśnie filmową
autorefleksją. Żeby nie było tak słodko, warto zwrócić uwagę na to, że
tworzy się w ten sposób paradoks, bo im bliżej Buttgereitowi do Greenawaya,
tym łatwiej o włożenie prac reżysera do nowej szuflady, która z pewnością
jest pojemniejsza, ale wciąż nie sprzyja uznaniu go za twórcę mówiącego
pełnymi zdaniami swojego własnego filmowego języka.
Eksperymentalne zapędy
przekładają się na sam odbiór filmu. „Der Todesking” jest filmem, który w
swój cel oddziaływania ma wpisane zmęczenie, rozdrażnienie i rozczarowanie.
To utrudniło mu nawiązanie dialogu z miłośnikami konwencjonalnego kina grozy
i jako takie nie wymaga komentarza. Wszystkie dotychczasowe filmy reżyser
tworzył przeciwko jakiemuś zjawisku, a trzy z czterech zdawał się kręcić
przeciwko przyzwyczajeniom własnym odbiorców. Nie jest to coś, czym do tego
filmu mogę zachęcić, ale wcale nie zamierzam tego robić, bo obawiam się
działania wbrew intencjom pana J.B. Co więc napisać na podsumowanie?
Jeżeli uznanie „Der
Todesking” za „pierwszy postmodernistyczny horror” przemawia do Ciebie,
Drogi Czytelniku i wzbudza Twoje zainteresowanie, to z pewnością ten film
będzie dla Ciebie ciekawym doświadczeniem. Jeżeli nie, znajdziesz bez trudu
dziesiątki filmów zrealizowanych sprawniej, wzbudzających większe filmowe
emocje i wykorzystujących lepiej możliwości, które daje tworzenie filmowej
grozy.
Buttgereit próbuje
wszystkie te wartości podważyć i wydaje mi się, że samo sprawdzenie, czy ma
przy tym choć trochę racji, może być wystarczającą zachętą do podjęcia
wyzwania, jakim niewątpliwie jest „Der Todesking”.
ZOBACZ RÓWNIEŻ

DVD |

CIEKAWOSTKI |

KSIĄŻKI |

SYLWETKI |

MUZYKA |

DOWNLOAD |
AUTOR:
DUFFYD |
|