|
Reżyser Adam Mason uwielbia
krew. Tłumaczy tę swoją słabość w sposób następujący: „Kiedy miałem sześć
lat obejrzałem ‘Szczęki’ i dostałem całkowitej obsesji na ich punkcie – do
tego stopnia, że po pewnym czasie byłem w stanie wyrecytować z pamięci każdy
dialog z filmu. W podstawówce jakaś dziewczyna kopnęła mnie pewnego razu w
zęby za to, że próbowałem zajrzeć jej pod spódnicę i pamiętam, że wyłożyłem
się wtedy na ziemi plując krwią, tak że zalewała mi całą twarz, ale czułem
się cholernym ważniakiem bo wyobrażałem sobie, że wyglądam jak Robert Shaw w
końcówce ‘Szczęk’”. Jednak nawet nie wiedząc o uwielbieniu Masona dla filmu
Stevena Spielberga, ani nie znając krwawego epizodu z jego dzieciństwa,
łatwo można się zorientować, że to rzeczywiście reżyser przepadający za
widokiem krwi – wystarczy w tym celu obejrzeć „Krzesło diabła”, jak dotąd
jego najbardziej znane dzieło.
„Krzesło diabła” to film
nakręcony za stosunkowo niewielkie pieniądze, a za sprawą pokazywanej na
ekranie brutalności kojarzący się z kinem niezależnym, ale tak naprawdę jest
to pierwsze w pełni profesjonalne dokonanie Masona (przynajmniej jeśli
chodzi o kino pełnometrażowe – reżyser od wielu lat zajmuje się też
kręceniem jak najbardziej profesjonalnych teledysków). Powstało ono na
zlecenie liczącej się wytwórni, ekipa filmowa musiała ostro uwijać się z
produkcją aby zakończyć prace w konkretnym terminie, a jeśli chodzi o stronę
techniczną – a przede wszystkim o zdjęcia, montaż czy ścieżkę dźwiękową –
„Krzesło diabła” mogłoby zawstydzić niejednego zarabiającego ciężkie miliony
dolarów hollywoodzkiego wyjadacza (oczywiście pod warunkiem, że znalazłby
się jakiś hollywoodzki wyjadacz z poczuciem wstydu).
Wcześniej Mason musiał sobie
radzić w sposób znacznie bardziej partyzancki, niejednokrotnie finansując
tworzone filmy z własnej kieszeni, kręcąc je na swoim podwórku i za pomocą
pożyczonego sprzętu. Nie zawsze przynosiło to rewelacyjne efekty. Reżyser
sam zresztą przestrzega widzów przed zabieraniem się za oglądanie jego dwóch
pierwszych pełnometrażowych filmów: „The 13th Sign” i „Dust”. Były to co
prawda tylko skromne amatorskie wprawki, powstałe świeżo po tym, jak Mason
zakończył naukę w szkole filmowej, ale oba zostały sprzedane do wielu krajów
na całym świecie i, jak na tego typu kino, zyskały całkiem niezłą
dystrybucję, przynosząc zyski wszystkim tylko nie ich twórcom. Można jednak
podejrzewać, że nawet gdyby reżyser zarobił dzięki nim fortunę i tak nie
byłby z nich szczególnie dumny. „Te filmy są dla mnie jak dwójka dzieci z
nieprawego łoża”, przyznał swego czasu Mason w jednym z wywiadów. „Myślę o
nich i marzę żeby po prostu znikły”.
Po tym podwójnym rozczarowaniu
Mason nakręcił dwa krótkie filmy, z których do dziś jest zadowolony: „Ruby”
oraz „Prey”. Nieustannie próbował też zdobyć pieniądze na swój pierwszy
prawdziwy film pełnometrażowy, ale okazało się to dużo trudniejsze niż
przewidywał. Ostatecznie stwierdził, że trzeba skończyć z kłanianiem się
kolejnym producentom, którzy nie są w stanie zrozumieć żadnego z jego
filmowych konceptów – a także nie życzą sobie nadmiaru krwi na ekranie – i
bardzo skromnymi środkami nakręcił kameralny, pełen okrucieństwa
dreszczowiec „W mroku zła”. Był to jednocześnie pierwszy film, dzięki
któremu twórczość Masona poznali polscy widzowie (ukazał się na DVD w serii
Kino Grozy Extra).
Choć „W mroku zła” w znacznym
stopniu zdobyło sławę – czy też niesławę – dzięki trudnej do zniesienia
brutalności niektórych scen, reżyser powtarzał niejednokrotnie, że jego
zamiarem nie było ściganie się na ilość wykorzystanej sztucznej krwi z
takimi horrorami jak „Piła” czy „Hostel”. Początkowo nakręcił zresztą
znacznie łagodniejszą wersję filmu, ale po zakończeniu zdjęć uznał, że
dołożenie ostrzejszego wstępu i finału doda jego dziełu charakteru. I
niewątpliwie tak właśnie się stało.
Jak twierdzi sam Mason, „W
mroku zła” – a także „Krzesło diabła” i jego późniejsze filmy – na pewno nie
są wolne od inspiracji klasyką filmu i literatury grozy. W przypadku tego
pierwszego tytułu reżyser wymienia jako źródła natchnienia m.in. powieść
Johna Fowlesa pt. „Kolekcjoner” oraz takie filmy, jak „Teksańska masakra
piłą mechaniczną” Tobe’ego Hoopera, „Ostatni dom po lewej” Wesa Cravena czy
znacznie nowszy „Wolf Creek” Grega McLeana (który Mason obejrzał już w
trakcie prac nad swoim filmem, ale zdążył jeszcze pod jego wpływem dokręcić
nieplanowaną wcześniej scenę). Niektóre z tych inspiracji można by też
pewnie odnieść do „Krzesła diabła”, ale w przypadku tego filmu Mason w
szczególnie wyraźny sposób inspirował się ultrabrutalnym i pokręconym
fabularnie horrorem Alexandre’a Aji „Blady strach”. I trzeba przyznać, że
jego wizja piekła na ziemi robi podobne wrażenie jak ta w wykonaniu Aji: na
pewno nie jest to coś, co się łatwo zapomina.
Przez cały czas trwania seansu
towarzyszy nam narracja głównego bohatera, żądnego wrażeń młodziana o
imieniu Nick (w tej roli świetny Andrew Howard), który zaciąga swoją
dziewczynę (Polly Brown) do opuszczonego zakładu psychiatrycznego. Wkrótce
potem Nick obserwuje śmierć swojej towarzyszki na tajemniczym, wysysającym
krew krześle. Oczywiście nikt później nie wierzy w opowieść chłopaka o
krześle-mordercy i z braku innych podejrzanych to właśnie Nick zostaje
oskarżony o zamordowanie dziewczyny, a że wypadek poważnie odbił się na jego
psychice – zostaje zamknięty na oddziale psychiatrycznym. Po czteroletniej
terapii Nick sam już zaczyna wierzyć, że jest mordercą, ale że leczenie
uznano za skuteczne, a pacjentem chce się zaopiekować znany profesor (David
Gant), chłopak wychodzi na wolność. Jest tylko jeden warunek: musi zgodzić
się na ponowną wizytę w miejscu, gdzie doszło do tragedii, aby jego opiekun
mógł mu udowodnić, że tak naprawdę zabójcze krzesła nie istnieją. Kiedy
jednak główny bohater ponownie trafia do przeklętego szpitala w towarzystwie
profesora i trójki jego pomocników, wszyscy, z widzami włącznie, bardzo
szybko przekonują się, że Nick nie przesadzał ostrzegając kompanów przed
spędzaniem nocy w murach tego ponurego budynku.
Dwa najbardziej kontrowersyjne
elementy „Krzesła diabła” to narracja Nicka, która co jakiś czas każe nam
odrywać się od śledzenia przedstawianej na ekranie historii oraz gwałtowny
finał rozegrany w zupełnie innej konwencji niż wcześniejsza część filmu. Dla
jednych widzów będą to wady, a dla innych – największe zalety dzieła Masona.
Jedno jest pewne: gdyby nie one, „Krzesło diabła” byłoby kolejnym niezłym,
ale nieszczególnie oryginalnym horrorem. Kto natomiast przekona się i do
narracji (cynicznej, przesyconej czarnym humorem i sprawiającej wrażenie
wyrwanej z filmu Guya Ritchie’ego, co jednak wcale nie odbiera jej uroku), a
także do nietypowej końcówki (która nie jest może do końca logiczna, ale za
to stanowi wyraz umiejętnej zabawy schematami gatunku), ten może film Masona
szczerze pokochać. I o to właśnie reżyserowi chodziło – nieraz bowiem
powtarzał, że nie interesuje go kręcenie filmów, które widzowie uznają za
„niezłe”; mają je uznawać albo za ohydne, albo za rewelacyjne. Dzięki tak
bezkompromisowemu podejściu głównego twórcy filmu, „Krzesło diabła” zdobyło
już uznanie wielbicieli kina grozy na całym świecie, w tym także w naszym
kraju – w 2007 roku film był wyświetlany na Horror Festiwalu i przyznano mu
wówczas główną nagrodę, Złotą Czaszkę.
Na wejście do szerokiej
dystrybucji czeka obecnie długo oczekiwane kolejne dzieło Masona,
zatytułowane „Krwawa rzeka”, które zdążyło już zdobyć nagrody na dwóch
festiwalach – w tym dla znanego z „Krzesła diabła” Andrew Howarda, którego
reżyser ponownie zatrudnił do jednej z głównych ról. „Krwawa rzeka” –
opowiadająca o dwójce młodych ludzi i tajemniczym autostopowiczu – ma być,
jak chcą pierwsi recenzenci, filmem „bardzo, bardzo mrocznym”, ale już nie
tak opętańczo brutalnym jak „W mroku zła” czy „Krzesło diabła”. Trwają też
końcowe prace nad szóstym pełnometrażowym filmem Masona: przewrotnym
thrillerem pt. „Luster”, który jest zapowiadany jako zaskakująca wariacja na
tematy znane z opowieści o doktorze Jekyllu i panu Hyde. I w tym filmie mamy
zresztą zobaczyć kreację zaufanego Andrew Howarda, tym niecierpliwiej należy
więc oczekiwać na jego premierę. Ma to być dla twórcy „Krzesła diabła”
pierwszy krok w zupełnie nowym kierunku, ale można się chyba spodziewać, że
i tym razem będzie bezkompromisowo i nieprzewidywalnie.
Co zaś najbardziej
niesamowite, po stworzeniu kilku szokująco okrutnych horrorów, Mason zaczyna
mówić o planach rozpoczęcia romansu z kinem komercyjnym! Czyżbyśmy mieli do
czynienia z kolejnym przypadkiem kariery w stylu Sama Raimiego albo Petera
Jacksona, którzy zaczynając od tanich produkcji niezależnych stali się
jednymi z najlepiej zarabiających reżyserów w Hollywood? Całkiem możliwe – w
końcu talentu brytyjskiemu twórcy na pewno nie brak. Szkoda by tylko było
gdyby zamiast wywrotowych dzieł w rodzaju „Krzesła diabła” czy „W mroku zła”
Mason zaczął od teraz tworzyć wyłącznie ugrzecznione adaptacje komiksów albo
wysokobudżetowe, podrasowane komputerowymi efektami przeróbki klasycznych
dzieł filmowych – z całym szacunkiem dla „Spider-Manów” Raimiego i „King
Konga” Jacksona.

|
 |

|
|
|
AUTOR:
BARTŁOMIEJ PASZYLK
(AUTOR "LEKSYKONU FILMOWEGO HORRORU" ORAZ THE
PLEASURE AND THE PAIN OF CULT HORROR FILMS) |
|
|