Uwe Boll to człowiek ze wszechmiar
nietuzinkowy, doktor literatury, pisarz i reżyser. Mimo totalnych klap
finansowych, które przynoszą kolejne jego filmy, nie tylko kręci następne,
ale sięga daleko w przyszłość, planując coraz bardziej ambitne produkcje.
Jednym z pierwszych przedsięwzięć twórcy (z takim określeniem pewnie nie
wszyscy by się zgodzili, ale co tam), był film oparty na znanej grze pod
tytułem „House of the dead”. Oczywiście obraz Bolla zebrał fatalne recenzje,
nie przeszkodziło to jednak młodemu reżyserowi Mikeowi Hurstowi, aby sięgnąć
po ten sam pomysł i nakręcić sequel.
Na szczęście „House of the dead 2” to film o
niebo ciekawszy od pierwszej odsłony cyklu. Spotykamy oto nieliczny
przypadek, kiedy kolejna realizacja jest lepsza od pierwowzoru. Pytanie
tylko, czy po tak fatalnej części pierwszej sam fakt, że można wyprodukować
coś bardziej udanego, zasługuje już na pochwałę.
Fabuła rozpoczyna się w momencie, kiedy
szalony naukowiec porywa a następnie zabija przypadkowo spotkaną dziewczynę.
Zaciąga ją do swojego laboratorium i podaje tajemnicze serum, które ma moc
wskrzeszania zmarłych. Coś jednak idzie niezgodnie z planem i kobieta
przeistacza się w zombie, które na domiar złego postanawia skonsumować
doktorka. Plaga śmierci rozprzestrzenia się w zastraszającym tempie. Do
pomocy zostaje wezwana specjalna jednostka rządowa AMS, której jedynym
celem, jest walka z żywymi trupami. Dostają zadanie znalezienia a następnie
zdobycia krwi pierwszego zarażonego hypersapiens (bo tak nazwali nieumarłych
twórcy filmu), dzięki któremu, będzie można wyprodukować lekarstwo na
wirusa, a tym samym uratować ludzkość, przed falą chodzącej śmierci.
Scenariusz jak zwykle w filmach o umarlakach
przedstawia się niemal szablonowo i nie zaskakuje niczym nowym, jednak nie o
to przecież chodzi. Przeciętny widz zombie-movies zwraca uwagę na zachowanie
i wykonanie nieumarłych, gore, klimat strachu i obcowania ze śmiercią. Czy „House
of the dead 2” spełnia te kryteria?
Otóż, jest nienajgorzej, ale mogłoby być
lepiej (Cóż za głęboka myśl, nieprawdaż?).
Flaki i owszem latają po ekranie, wnętrzności
są wyjadane prawie garściami, mózgi rozbryzgują się efektownie po ścianach,
charakteryzacja i wykonanie zarażonych zasługują na uznanie. Jednak dawka
głupoty, wciskanej w filmie jest nie do strawienia, nawet dla najbardziej
zatwardziałego maniaka martwych ludków. Scenariusz i opowiadana historia
jest tak naiwna, że momentami powoduje u odbiorcy przemożną chęć wyłączenia
odtwarzacza, a samo zachowanie się komandosów po prostu przechodzi ludzkie
pojęcie. Przedstawienie dwóch przykładów, pozwoli najlepiej uświadomić
prymitywizm scenariusza autorstwa Marka Altmana.
Trójka ocalałych przy życiu komandosów
zostaje uwięziona w niewielkim pomieszczeniu. Zombie nacierają z coraz
większym impetem na zabarykadowane drzwi a żołnierzom zaczyna brakować
amunicji. Zauważają kratkę wentylacyjną, którą należy sforsować, aby
otworzyć sobie drogę ucieczki ze śmiertelnego pokoju-pułapki. Czy użyją
ciężkiego przedmiotu, albo chociaż wojskowego buta, aby utorować sobie
przejście? Ależ skąd? Jeden z żołnierzy, ryzykując życiem smaruje się
wnętrznościami zombie i wychodzi z pomieszczenia. Truposze, po wnikliwym
obwąchaniu żołnierza (czy zombie mają węch?) stwierdzają, że nie nadaje się
on do konsumpcji. Bohater w ostatniej chwili, niemal cudem otwiera kratkę
wentylacyjną, przekręcając (uwaga!) dwa niewielkie zatrzaski. Takiego
rozwoju wydarzeń chyba nikt by się nie domyślił.
Kolejne ujęcie, w którym doświadczony
żołnierz - weteran znajduje dwójkę zombiaków i jakby nigdy nic zaczyna się
do nich przytulać. Robi samemu sobie zdjęcia, pozując na tle martwych ciał,
aby ostatecznie zostać ugryzionym przez komara – zombie (tak to nie
pomyłka). Podobnych bezsensowności jest w filmie więcej, przez co traci on
na realizmie, gubi klimat i tajemniczość, którą czuje się przy filmach Romeo
czy chociażby Fulciego.
Wracając do samego wykonania „House of the
dead 2”, to na uwagę bez wątpienia zasługują efekty specjalne, wygląd
zombiaków oraz sceny gore. Tego w filmie nie brakuje. Spotkamy nawet
odrobinę erotyzmu i ładne panie wojskowe, paradujące w bieliźnie przed
kamerą. To chyba taki kwiatek do kożucha, który zdaniem twórców miał
podnieść oglądalność. Sama historia, nie kończy się happy-endem, co otwiera
możliwość realizacji kolejnych części „Domu śmierci”. Gra aktorska jest na
fatalnym poziomie a popisy poszczególnych żołnierzy z jednostki specjalnej
AMS, wołają o pomstę do nieba. Zupełna amatorszczyzna.
Podsumowując, film to ani dobry ani zły.
Szybka akcja i zawrotne tempo rozgrywającej się na ekranie historii,
pozwalają zapomnieć o kiepskim scenariuszu i słabej grze aktorów. Umarlaki
pojawiające się w sporych ilościach powodują, że bez problemu można
wytrzymać do końca, nawet się specjalnie na seansie nie nudząc. Miejmy
nadzieję, że jeśli nakręcą część trzecią, będzie ona jeszcze lepsza od
części drugiej, czego mogę sobie i wam drodzy czytelnicy życzyć w nowym 2009
roku.