|
I wszyscy razem: „Do wykopania jeden trup,
jeden jedyny i nic więcej!”.
Powiedzmy sobie szczerze: któż z nas nie
marzył w dzieciństwie, by w przyszłości zostać hieną cmentarną? Zajęcie
dochodowe, z wielowiekową tradycją, a w dodatku można poznać sporo
interesujących ludzi. Same plusy! Mnie osobiście plądrowanie grobów zawsze
kojarzyło się z otwieraniem kinder-niespodzianki: w dobrze znanym
opakowaniu, kryje się zupełnie nowa zabawka. „I sell the dead” świadczy
dobitnie, iż nie byłem w swoich zapatrywaniach odosobniony.
Właściwie powinienem zacząć od tego, że nad
omawianym dziełem rzeczywiście unosi się duch. Co prawda lekko zmizerniały,
ale jednak! I to żaden przyszło-bożonarodzeniowy wypierdek, tylko
autentyczny duch Monthy Pythonowego trupa… tfu, przepraszam – trupy. Wiele z
uchwyconych na taśmie gagów zostało jakby żywcem wyjętych w trumny, w której
pochowano „surrealistyczno-angielskie skecze wszelakie”.

I właśnie tym jest ten film: zbiorem mniej
lub bardziej udanych gagów o dość specyficznym klimacie. Tak naprawdę
historia opowiadania spowiednikowi (Ron Perlman) przez oczekującego w
celi śmierci Arthura Blake’a (Dominic Monaghan), skazanego na śmierć
za rabowanie grobów i morderstwo pełni tutaj drugorzędną rolę. Stanowi
jedynie tło, podporę dla ukazywania Blake’a i jego wspólnika Grimesa (Larry
Fessernden) w coraz absurdalniejszych sytuacjach. Niektóre z nich
ocierają się jedynie o „średnią amerykańską”, jednak pośród wieprzy znaleźć
można perełki, które dosłownie „wbijają w glebę”. A nasi bohaterowie
skrzętnie nas z niej wykopują, by po chwili poprawić z drugiej strony.
Produkcja w niewielkim stopniu przypomina
kultowe w pewnych kręgach „The Creep Show” (dla mnie osobiście – mocno
przereklamowane), ekranizacje soft-horrorkowych komiksów. Przebija je jednak
zarówno poziomem humoru, jak i mrocznego klimatu. Dla utrzymania tego
ostatniego dołożono wszelkich starań, by uchwycony świat był jak najbardziej
ponury, zaś większość scen kręcono nocą lub/i we mgle. Niby tania sztuczka,
ale niejednemu staremu wyjadaczowi łezka zakręci się w oku. Pojawiający się
ludzie również są ponadprzeciętnie obleśni, bezzębni i brudni… Jedynie nasz
bohater wydaje się odrobinę „estetyczniejszy”.

Ciekawym zabiegiem jest podzielenie
grabieżców grobów na pospolite hieny cmentarne i ghule. Według filmowych
wyjaśnień hieny cmentarne kradną tylko nieruchawych umarlaków, natomiast
ghule kradną (porywają?) wampiry, zombiaki itp., które następnie opylają
szalonym naukowcom. Widać więc, że spółka „Blake and Grimmes” lekko nie ma.
Ten, kto zgodnie z zasadą „bawiąc uczymy, a
ucząc bawimy” oczekuje od dzieła jakiegoś przesłania (nawet tak miałkiego,
jak „miłość zawsze zwycięża” czy „wielka siła, to wielka odpowiedzialność”)
srogo się zawiedzie. Jedyne, co może otrzymać, to garść dowcipów, szczyptę
„cmentarnych” porad i niezbyt zachęcającą wizję naszych losów po śmierci.

Tylko tyle i aż tyle. Jak dla mnie
wystarczająco dużo, by odżałować wolne, piątkowe popołudnie. No, chyba, że w
mieście otwierają akurat nowy cmentarz…

|
::PLUSY::
+ niezłe aktorstwo
+
(zazwyczaj) zabawne gagi
+ odpowiednia
doza autoironii
::MINUSY::
- wtórność niektórych
skeczy
::OCENA FILMU::
8/10 |

|
|
|
AUTOR:
JAN CZARNY |
|
|