My
Bloody Valentine to pierwszy horror oglądany przeze mnie w trójwymiarze, i
przyznam, że nawet jak na prawiczka w tych kwestiach, ten pierwszy raz nie
był tak cudowny, jak być powinien.

Film
stanowi kwintesencję bezdennej głupoty scenarzystów oraz nieudolnej, wręcz
komicznej gry aktorskiej. Męska strona obsady jak Jamie King (Jezioro
Marzeń) czy Jansen Ackles, mogłaby dalej robić furorę w sitcomach typu
Szkoła Złamanych Serc, lecz w horrorze mają ewidentny problem ze
znalezieniem własnego miejsca. Dialogi bohaterów utrzymane w stylu kultowej
już „Mody na sukces”, czy wyrafinowane psychologiczne rozwiązania fabularne
pozostaną w mojej pamięci jeszcze na długo, zostawiając po sobie
traumatyczne przeżycia.

Reżyser Krwawych Walentynek, Patrick Lusier, jakiś czas temu biorąc na
warsztat japoński The Eye, nie zachwycił szczególnie swoich widzów tym
obrazem. Film był okropnie słaby i momentami naciągany, nie wspominając już
o głównej postaci granej przez Jessice Albe. Nawet jak na remake, „Oko”
niema najmniejszych szans, aby stanąć obok innych amerykańskich wersji jak
„The Ring” czy „The Grudge”.

Co do
oprawy wizualnej i efekciarskich zagrywek w 3D, w tym miejscu pokłon dla
twórcy. Początkowa scena w kopalni, czy też inne kręcone w plenerze dają
niezłego kopa. Również ostatnia scena wypełniona wielkimi fajerwerkami i
nastrojową muzyką dobrze wypadła na ekranie. Lecz na tym koniec tych paru
plusów w morzu niedoskonałości i kiczu. Film drażnił, irytował mydlaną
dramaturgią i obrażał nawet mało intelektualną widownię. Autor scenariusza
Todd Farmer wraz z Lusierem zapewne starali się wskrzesić wytarte już do
granic możliwości motywy ze słynnych Slasherów lat 80’tych. A Ponieśli
fiasko nawet jako mierni epigoni. Żenada do potęgi absurdu.