::INFORMACJE::




::TYTUŁ POLSKI::
Smętarz dla Zwierzaków

::
REŻYSERIA::
Mary Lambert

::SCENARIUSZ::
Stephen King

::MUZYKA::
Elliot Goldenthal

::ROK::
1989

::CZAS TRWANIA::
103 min.

::KRAJ::
USA

::OBSADA::
Dale Midkiff,
Fred Gwynne,
 Denise Crosby,
Brad Greenquist

::PLUSY::
+ Mocne i pełne napięcia niektóre sceny
+ Tematyka filmu
+ Dobra ścieżka dźwiękowa


::MINUSY::
- Fatalne aktorstwo Dale’a Middkiff’a i Denise Crosby
- Nie do końca wykorzystany potencjał pierwowzoru literackiego
- Nierówne tempo akcji
- Słabo zarysowane relacje między postaciami
- „Zgrzyty” w scenariuszu
- Zbędna dosłowność zakończenia


::OCENA FILMU::
7/10
 

 


SPIS WEDŁUG TYTUŁÓW ORYGINALNYCH

0-99A  B  C  D  E  F  G  H  I  J  K  L  Ł  M  N  O  P  Q  R  S   U  V  W  X  Y  Z  Ż  Ź


PET SEMATARY

 

Zerkam w róg monitora i widzę, że wirtualny koci asystent pewnego popularnego programu do edycji tekstu zdążył już zasnąć. Prawdziwy koci asystent autora tych słów, umiarkowanie zainteresowany w tej chwili czymkolwiek, również ucina sobie kolejną w tym dniu drzemkę, tym razem na miejsce odpoczynku wybrawszy leżącą na fotelu marynarkę. Chwile zastanowienia nad kolejnymi zdaniami tego tekstu są przerywane co chwila, to przez mruczenie dobywające się z fotela, to przez świszczący hałas przemykających za oknem aut. Pokusa zagłuszenia obu tych odgłosów płytą ze ścieżką dźwiękową z filmu, zostaje powstrzymana w chwili, gdy zdaję sobie sprawę, że trudno o lepszą oprawę dla napisania tych kilku zdań o filmie Mary Lambert, niż dwa wspomniane wcześniej dźwięki.

Oglądałem „Pet Sematary” wielokrotnie, o ile pamiętam także w towarzystwie każdego z moich poprzednich kotów. Każdy z nich po kolei przedwcześnie kończył swój żywot na drodze obok mojego domu, dostawszy się przedtem pod koła któregoś z przejeżdżających samochodów. Nie ma tu w okolicy „Smętarza dla Zwierzaków”. Nie ma nawet zwykłego cmentarza dla zwierząt, więc szczątki każdego z nich spoczywają od lat w moim ogródku. Być może dlatego, dość łatwo zawsze przychodziło mi wczuwanie się we wczesne perypetie bohaterów filmu. Zrzucam to na zdolności Stephena Kinga, którego literacka twórczość zawsze w moim mniemaniu dążyła do otarcia się o lęk w jego najbardziej uniwersalnym i surowym wymiarze. Idąc tym tropem, tak literacki pierwowzór, jak i filmowa adaptacja usiłują poruszyć problem zupełnie powszechny, a zarazem wyjątkowo osobisty, przez co stosunkowo rzadko wyciągany na dzienne światło. „...Śmierć jest tajemnicą, a pogrzeb sekretem...” – tym zdaniem King kończy wstęp do powieści.

Ci, którzy choć trochę orientują się w twórczości amerykańskiego pisarza, bez trudu odnajdą w filmie Mary Lambert wiele znajomych wątków. Jest tu małomiasteczkowa atmosfera, jest oczywiście i jej legenda, są silni (i oczywiście nieco psychotyczni) męscy bohaterowie, jest też w końcu miejsce dla dziecka obdarzonego paranormalnymi zdolnościami. Słowem – to, co najbardziej rozpoznawalne dla pisarstwa Kinga znalazło sobie miejsce w filmie. Nie ma prawa to nikogo dziwić, bowiem autor zniechęcony swobodą innych twórców w adaptowaniu jego prozy, postanowił sam napisać scenariusz dla filmu, po raz pierwszy w tym celu biorąc na warsztat własną powieść.

Opowieść miejscami przypomina inną książkę Kinga, słynne „Lśnienie”. Oto rodzina Creedów sprowadza się z Chicago do Maine. Dom, który kupują jest dość pechowo, jak się później okaże ulokowany tuż przy ruchliwej trasie, którą dniem i nocą pędzą ciężarówki lokalnej filmy Orinco. Głowa rodziny, Louis Creed ma objąć posadę lekarza w miejscowej przychodni uniwersyteckiej. Wraz z nim do nowego domu sprowadza się jego żona Rachel, sześcioletnia córka Ellen, dwuletni syn Gage oraz kocur Winston Churchill, przez domowników pieszczotliwie nazywany Church. Atmosfera przyjazdu Creedów do nowego domu od początku daleka jest od sielanki. Okolice domu, pogrążone w letnio-jesiennej aurze sprawiają dość ponure wrażenie. Ponadto, niezwykle niebezpieczna okazuje się również wspomniana droga, z której w ostatniej chwili ściągnięty zostaje Gage, cudem uniknąwszy zderzenia z nadjeżdżającą ciężarówką. W oswojeniu nowego miejsca nie pomaga także nowa praca Louisa, kiedy to już pierwszego dnia lekarzowi dane jest bezsilnie obserwować agonię jednego ze studentów - Victora Pascowa,  którego poranny jogging niespodziewanie zakończył się pod kołami przejeżdżającego auta. Na moment przed śmiercią Pascow otwiera oczy i zwraca się po imieniu do Louisa, resztkami sił sklejając z chaotycznych zdań ostrzeżenie. Po jakimś czasie życie w rodzinie Creedów zaczyna powoli zmierzać ku unormowaniu. Za namową sąsiada, Juda Crandalla, rodzina wybiera się na zwiedzanie okolic, docierając na tytułowy „Smętarz” dla zwierząt. Podczas wycieczki, Louis zdaje sobie sprawę z tego, że miejsce ma związek z ostrzeżeniem, które dostał od konającego Pascowa. Zbliża się święto dziękczynienia. Pokłócony z teściem Louis zostaje w domu na czas wyjazdu reszty rodziny do Chicago. Niedługo potem znajduje na trawniku martwego Churcha, ukochanego kota córki. Z pomocą w pogrzebaniu kota zwraca się Jud, który początkowo prowadzi Louisa na „Smętarz dla Zwierzaków”, aby w chwile potem przeprowadzić go przez zagradzający teren wiatrołom ku zupełnie nowemu miejscu. Karkołomna wyprawa osiąga swój cel, kiedy mężczyźni docierają na zapomniany indiański cmentarz, na którym w przeszłości chowani byli członkowie plemienia Micmac. Zdziwiony Louis, zgodnie z poleceniem starca grzebie w kamienistej ziemi Churcha, po czym obaj mężczyźni w ciszy powracają do domów. Następnego dnia okazuje się, że kot powrócił do domu. Uwagę lekarza zwracają zmiany w zachowaniu kota, a także kwaśny zapach ziemi, który wydaje sierść zwierzęcia. Po świętach wraca do domu Rachel z dziećmi. Rodzinne życie toczy się swoim torem do czasu rodzinnego pikniku, podczas którego ma miejsce tragiczny wypadek. Przez nieuwagę rodziców dwuletni Gage biegnąc za sznurkiem latawca, wychodzi na drogę i wpada pod nadjeżdżającą ciężarówkę. W atmosferze żalu i niepowetowanej straty, coraz bardziej odchodzący od zmysłów Louis zaczyna rozmyślać nad przeniesieniem ciała syna z miejscowej nekropolii na teren indiańskiego cmentarzyska.

Jak widać historia jest prosta, ciekawa i mająca ogromny potencjał do tego, by stać się świetnym filmem grozy. Największa w tym zasługa pierwowzoru literackiego, który to bez dwóch zdań uważam za najlepszą z powieści grozy Stephena Kinga. Spośród wielu jej zalet wystarczy wspomnieć choćby znakomitą atmosferę, nieśpieszną akcję, duże wyczucie czytelnika i przede wszystkim przenikający każdą niemal stronę klimat śmierci i pogrzebu, wielkiej straty i wielkiego tabu, dwóch wymarzonych przestrzeni dla historii grozy. Niestety mimo całego uznania dla pisarstwa Kinga, w przeciwieństwie do powieści niewiele dobrego da się powiedzieć o scenariuszu. Do filmu nie weszło praktycznie nic z rozbudowanej historii indiańskiego cmentarzyska, jak i samego plemienia Micmaców. Nieźle ujęty temat i wyobraźnia Kinga stworzyły na kartach powieści świetną przestrzeń, gdzieś pomiędzy miejską legendą a kawałkiem amerykańskiej mitologii. Nic z tego nie przeniknęło do filmu, co jest drażniące choćby dlatego, że nie dowiemy się, jaka jest historia tego miejsca i czemu powracający z niego zmarli są „odmienieni”. Do tego wypadły postaci Steve’a Mastersona i Normy Crandall. O ile można by bez dyskusji przyjąć pozbycie się Mastersona, o tyle brak żony Juda i związanych z jej obecnością wydarzeń sprawia, że relacja Creedów ze starym sąsiadem staje się dość mglista, co zwłaszcza widać na przykładzie relacji między nim a Louisem. Za to epizodyczna postać Missy Dandridge została rozbudowana w filmie do postaci drugoplanowej, jednakże akcja z nią powiązana jest nielogiczna i zbędna. Te zmiany widocznie miały spowodować większą przejrzystość i dynamikę akcji, jednak w rzeczywistości tworzą kilka bezsensownych niedomówień, przez które historia traci interesujące rozwiązania i wątki. 

Kłopoty ze scenariuszem nie kończą się jednak w tym miejscu. Zupełnie oddzielną sprawą jest jego interpretacja i adaptacja dokonana przez Mary Lambert. Reżyserka wyraźnie kładzie nacisk w filmie na postaci kobiece, co miejscami wychodzi filmowi na dobre (eksploracja historii Zeldy i relacji między nią a Rachel). Jednakże ten zabieg kładzie niestety film pod względem prowadzenia akcji przez bohaterów. Przez ponad połowę filmu protagonistą jest Louis. Poczynania jego i Juda przedstawione są jednak bez jakiegokolwiek zrozumienia i nie ma przez to zbyt wielu możliwości odniesienia się do nich w jakikolwiek sposób. Potem akcję zaczyna prowadzić Rachel, która w powieści spychana była z uporem na drugi plan. Pomysł wysunięcia tej postaci na plan pierwszy nie byłby może zły, gdyby nie fakt, że kreująca tę postać Denise Crosby jest wyjątkowo sztuczna. W jej ujęciu Rachel jest co najwyżej neurotyczna i płytka. Ostatecznie rozkłada tę postać fakt, ze Rachel w ujęciu Crosby jest kompletnie nieprzekonywująca jako żona i matka. Zresztą poziom gry pozostałych aktorów pozostawia równie wiele do życzenia. Dale Midkiff, wcielający się w rolę Louisa również nie sprostał zadaniu. Aktor nie dba o uzasadnienie działań swojej postaci, do tego szybko staje się irytujący dla widza, głównie przez to, że praktycznie nie korzysta ze swoich zdolności mimicznych. Jego Louis Creed ma tę samą słodką minę kiedy przytula córkę, co kiedy odrywa zdechłego kota od trawnika. O reszcie aktorów niewiele da się powiedzieć. Postaci Pascowa i Zeldy (co ciekawe, granej przez mężczyznę) mają niepokoić i przerażać i niewiele ponadto z ich obecności wynika. Miko Hughes wcielający się w Gage’a robi dość piorunujące wrażenie (zwłaszcza pod koniec filmu), ale trudno uznać to za dokonanie aktorskie, bo dzieciak jest wyraźnie sterowany przez reżyserkę jak żywa lalka.

To, co przeszkadzało mi w filmie najbardziej, to nierówne tempo akcji. Przez pierwszą godzinę, cała ekipa robi co może, żeby nie znudzić widza. Sporo tu drobnych smaczków (jak Stephen King w roli pastora), czy efektownych drobiazgów (obraz na ścianie domu Goldmanów sugerujący finał). Nie pozostałoby nic tylko się cieszyć, gdyby nie fakt, położenie przez skupienie się na poszczególnych elementach, historia straciła w ogólnym ujęciu. Wyraźnie brakuje jej przemyślenia narracji i sposobu jej prowadzenia. Zabrakło też czasu na rozwój, a niekiedy nawet na zarysowanie wiarygodnych relacji między postaciami. Nie zbliżamy się w żaden sposób do głównych bohaterów, co sprawi, że dość trudno będzie nam im współczuć, kiedy przyjdzie na to czas. Wreszcie, akcja po śmierci kota Creedów denerwująco przyspiesza, nie zostawiając nam chwili oddechu na przemyślenie tego, co się stało bowiem już w kilka chwil później musimy mierzyć się z kolejnym wypadkiem. Sekundę potem akcja zmierza już wyłącznie do rozwiązania.

Taki pomysł na realizację przyniósł jednak kilka korzyści. Po pierwsze – brak „podskórnej” atmosfery grozy rekompensuje kilka scen, które autentycznie zaskakują i nierzadko sprawiają, że widzowi podnosi się ciśnienie (w końcu ze strachu, a nie z irytacji). Sposób straszenia widza nie jest może zbyt nowatorski, ale za to skuteczny. Co chwila coś się dzieje - to z zaskoczenia rzuci się na nas kot, to z hukiem przywita nas w sypialni zjawa... Drugim plusem było wprowadzenie pobocznych wątków w postaci retrospekcji. Wszystkie wtrącone epizody są ciekawe i ubarwiają akcję. Szkoda tylko, że są one prowadzone z irytującą narracją bohaterów z offu, co zabija w  nich jakikolwiek dramatyzm i ewentualny suspens.

Sporą zaletą jest również charakteryzacja bohaterów. Akcja filmu nie daje może wielkiego pola do popisu charakteryzatorom, mimo to i tak w kilku momentach zwraca uwagę ich praca. Szczególnie wartościowym efektem ich pracy jest sugestywne wykreowanie wizerunku Zeldy, postaci która na długo zapada w pamięć po obejrzeniu filmu.

Na ostateczne wrażenie po projekcji najsilniej bodaj wpływają ostatnie sceny. We mnie do dziś budzą one mieszanie uczucia.  Do ostatnich sekund jest naprawdę rewelacyjnie... Świetne tempo, rymujące się gdzieś z ostatnimi akapitami powieści, doskonałe budowana atmosfera oczekiwania, przy której zapominamy o wcześniejszych niedostatkach... A jednak. Musiało się spieprzyć. Nie wiem, na co była Mary Lambert dosadność ostatniej sceny? Po jaką cholerę? Ostatni gest jest dopisany, tak do powieści, jak do scenariusza (sprawdzałem!) i trudno wytłumaczyć jego użycie w inny sposób, niż jako lepsze wprowadzenie do piosenki The Ramones, która ma nam umilić napisy końcowe. Może wielu z was potraktuje to jako drobiazg, ale dla mnie była to szpilka w oczodół, po naprawdę dobrze spędzonych prawie dwóch godzinach.

Co by tu jeszcze dodać... ? Zerkam na kocura, który dalej wyleguje się na mojej marynarce. Kolejny samochód przejeżdża za oknem, mimo, że pora jest już późna. Odchodzę na chwilę myślami od filmu i zastanawiam się, czy i kiedy będę musiał wykopać kolejny dołek w ogródku i czy będę się przy tym czuł tak samo jak za każdym razem dotąd. Cóż, „ ...raz ty jesz niedźwiedzia, a raz niedźwiedź Ciebie...”. Ot i cała mądrość. Poświęcenie dwóch godzin filmowi Mary Lambert ani nie tego nie zmieni, ani tego nie przewartościuje w żaden sposób. Zresztą, głupotą byłoby od niego tego oczekiwać. Pytanie brzmi – czego więc możemy się spodziewać? Chyba tego, że całkiem przyjemnie spędzimy blisko dwie godziny z czasu, który pozostał nam w oczekiwaniu na kolejną ciężarówkę...


ZOBACZ RÓWNIEŻ


DVD

CIEKAWOSTKI

KSIĄŻKI

SYLWETKI

MUZYKA

DOWNLOAD

AUTOR: DUFFYD

 
     
 



::GALERIA::