|
Zerkam w róg monitora i widzę, że
wirtualny koci asystent pewnego popularnego programu do edycji tekstu
zdążył już zasnąć. Prawdziwy koci asystent autora tych słów,
umiarkowanie zainteresowany w tej chwili czymkolwiek, również ucina
sobie kolejną w tym dniu drzemkę, tym razem na miejsce odpoczynku
wybrawszy leżącą na fotelu marynarkę. Chwile zastanowienia nad kolejnymi
zdaniami tego tekstu są przerywane co chwila, to przez mruczenie
dobywające się z fotela, to przez świszczący hałas przemykających za
oknem aut. Pokusa zagłuszenia obu tych odgłosów płytą ze ścieżką
dźwiękową z filmu, zostaje powstrzymana w chwili, gdy zdaję sobie
sprawę, że trudno o lepszą oprawę dla napisania tych kilku zdań o filmie
Mary Lambert, niż dwa wspomniane wcześniej dźwięki.
Oglądałem „Pet Sematary” wielokrotnie, o ile
pamiętam także w towarzystwie każdego z moich poprzednich kotów. Każdy z
nich po kolei przedwcześnie kończył swój żywot na drodze obok mojego domu,
dostawszy się przedtem pod koła któregoś z przejeżdżających samochodów. Nie
ma tu w okolicy „Smętarza dla Zwierzaków”. Nie ma nawet zwykłego cmentarza
dla zwierząt, więc szczątki każdego z nich spoczywają od lat w moim ogródku.
Być może dlatego, dość łatwo zawsze przychodziło mi wczuwanie się we wczesne
perypetie bohaterów filmu. Zrzucam to na zdolności Stephena Kinga, którego
literacka twórczość zawsze w moim mniemaniu dążyła do otarcia się o lęk w
jego najbardziej uniwersalnym i surowym wymiarze. Idąc tym tropem, tak
literacki pierwowzór, jak i filmowa adaptacja usiłują poruszyć problem
zupełnie powszechny, a zarazem wyjątkowo osobisty, przez co stosunkowo
rzadko wyciągany na dzienne światło. „...Śmierć jest tajemnicą, a pogrzeb
sekretem...” – tym zdaniem King kończy wstęp do powieści.
Ci, którzy choć trochę orientują się w
twórczości amerykańskiego pisarza, bez trudu odnajdą w filmie Mary Lambert
wiele znajomych wątków. Jest tu małomiasteczkowa atmosfera, jest oczywiście
i jej legenda, są silni (i oczywiście nieco psychotyczni) męscy bohaterowie,
jest też w końcu miejsce dla dziecka obdarzonego paranormalnymi
zdolnościami. Słowem – to, co najbardziej rozpoznawalne dla pisarstwa Kinga
znalazło sobie miejsce w filmie. Nie ma prawa to nikogo dziwić, bowiem autor
zniechęcony swobodą innych twórców w adaptowaniu jego prozy, postanowił sam
napisać scenariusz dla filmu, po raz pierwszy w tym celu biorąc na warsztat
własną powieść.
Opowieść miejscami przypomina inną książkę
Kinga, słynne „Lśnienie”. Oto rodzina Creedów sprowadza się z Chicago do
Maine. Dom, który kupują jest dość pechowo, jak się później okaże ulokowany
tuż przy ruchliwej trasie, którą dniem i nocą pędzą ciężarówki lokalnej
filmy Orinco. Głowa rodziny, Louis Creed ma objąć posadę lekarza w
miejscowej przychodni uniwersyteckiej. Wraz z nim do nowego domu sprowadza
się jego żona Rachel, sześcioletnia córka Ellen, dwuletni syn Gage oraz
kocur Winston Churchill, przez domowników pieszczotliwie nazywany Church.
Atmosfera przyjazdu Creedów do nowego domu od początku daleka jest od
sielanki. Okolice domu, pogrążone w letnio-jesiennej aurze sprawiają dość
ponure wrażenie. Ponadto, niezwykle niebezpieczna okazuje się również
wspomniana droga, z której w ostatniej chwili ściągnięty zostaje Gage, cudem
uniknąwszy zderzenia z nadjeżdżającą ciężarówką. W oswojeniu nowego miejsca
nie pomaga także nowa praca Louisa, kiedy to już pierwszego dnia lekarzowi
dane jest bezsilnie obserwować agonię jednego ze studentów - Victora Pascowa,
którego poranny jogging niespodziewanie zakończył się pod kołami
przejeżdżającego auta. Na moment przed śmiercią Pascow otwiera oczy i zwraca
się po imieniu do Louisa, resztkami sił sklejając z chaotycznych zdań
ostrzeżenie. Po jakimś czasie życie w rodzinie Creedów zaczyna powoli
zmierzać ku unormowaniu. Za namową sąsiada, Juda Crandalla, rodzina wybiera
się na zwiedzanie okolic, docierając na tytułowy „Smętarz” dla zwierząt.
Podczas wycieczki, Louis zdaje sobie sprawę z tego, że miejsce ma związek z
ostrzeżeniem, które dostał od konającego Pascowa. Zbliża się święto
dziękczynienia. Pokłócony z teściem Louis zostaje w domu na czas wyjazdu
reszty rodziny do Chicago. Niedługo potem znajduje na trawniku martwego
Churcha, ukochanego kota córki. Z pomocą w pogrzebaniu kota zwraca się Jud,
który początkowo prowadzi Louisa na „Smętarz dla Zwierzaków”, aby w chwile
potem przeprowadzić go przez zagradzający teren wiatrołom ku zupełnie nowemu
miejscu. Karkołomna wyprawa osiąga swój cel, kiedy mężczyźni docierają na
zapomniany indiański cmentarz, na którym w przeszłości chowani byli
członkowie plemienia Micmac. Zdziwiony Louis, zgodnie z poleceniem starca
grzebie w kamienistej ziemi Churcha, po czym obaj mężczyźni w ciszy
powracają do domów. Następnego dnia okazuje się, że kot powrócił do domu.
Uwagę lekarza zwracają zmiany w zachowaniu kota, a także kwaśny zapach
ziemi, który wydaje sierść zwierzęcia. Po świętach wraca do domu Rachel z
dziećmi. Rodzinne życie toczy się swoim torem do czasu rodzinnego pikniku,
podczas którego ma miejsce tragiczny wypadek. Przez nieuwagę rodziców
dwuletni Gage biegnąc za sznurkiem latawca, wychodzi na drogę i wpada pod
nadjeżdżającą ciężarówkę. W atmosferze żalu i niepowetowanej straty, coraz
bardziej odchodzący od zmysłów Louis zaczyna rozmyślać nad przeniesieniem
ciała syna z miejscowej nekropolii na teren indiańskiego cmentarzyska.
Jak
widać historia jest prosta, ciekawa i mająca ogromny potencjał do tego, by
stać się świetnym filmem grozy. Największa w tym zasługa pierwowzoru
literackiego, który to bez dwóch zdań uważam za najlepszą z powieści grozy
Stephena Kinga. Spośród wielu jej zalet wystarczy wspomnieć choćby znakomitą
atmosferę, nieśpieszną akcję, duże wyczucie czytelnika i przede wszystkim
przenikający każdą niemal stronę klimat śmierci i pogrzebu, wielkiej straty
i wielkiego tabu, dwóch wymarzonych przestrzeni dla historii grozy. Niestety
mimo całego uznania dla pisarstwa Kinga, w przeciwieństwie do powieści
niewiele dobrego da się powiedzieć o scenariuszu. Do filmu nie weszło
praktycznie nic z rozbudowanej historii indiańskiego cmentarzyska, jak i
samego plemienia Micmaców. Nieźle ujęty temat i wyobraźnia Kinga stworzyły
na kartach powieści świetną przestrzeń, gdzieś pomiędzy miejską legendą a
kawałkiem amerykańskiej mitologii. Nic z tego nie przeniknęło do filmu, co
jest drażniące choćby dlatego, że nie dowiemy się, jaka jest historia tego
miejsca i czemu powracający z niego zmarli są „odmienieni”. Do tego wypadły
postaci Steve’a Mastersona i Normy Crandall. O ile można by bez dyskusji
przyjąć pozbycie się Mastersona, o tyle brak żony Juda i związanych z jej
obecnością wydarzeń sprawia, że relacja Creedów ze starym sąsiadem staje się
dość mglista, co zwłaszcza widać na przykładzie relacji między nim a
Louisem. Za to epizodyczna postać Missy Dandridge została rozbudowana w
filmie do postaci drugoplanowej, jednakże akcja z nią powiązana jest
nielogiczna i zbędna. Te zmiany widocznie miały spowodować większą
przejrzystość i dynamikę akcji, jednak w rzeczywistości tworzą kilka
bezsensownych niedomówień, przez które historia traci interesujące
rozwiązania i wątki.
Kłopoty ze scenariuszem nie kończą się jednak w tym miejscu. Zupełnie
oddzielną sprawą jest jego interpretacja i adaptacja dokonana przez Mary
Lambert. Reżyserka wyraźnie kładzie nacisk w filmie na postaci kobiece, co
miejscami wychodzi filmowi na dobre (eksploracja historii Zeldy i relacji
między nią a Rachel). Jednakże ten zabieg kładzie niestety film pod względem
prowadzenia akcji przez bohaterów. Przez ponad połowę filmu protagonistą
jest Louis. Poczynania jego i Juda przedstawione są jednak bez
jakiegokolwiek zrozumienia i nie ma przez to zbyt wielu możliwości
odniesienia się do nich w jakikolwiek sposób. Potem akcję zaczyna prowadzić
Rachel, która w powieści spychana była z uporem na drugi plan. Pomysł
wysunięcia tej postaci na plan pierwszy nie byłby może zły, gdyby nie fakt,
że kreująca tę postać Denise Crosby jest wyjątkowo sztuczna. W jej ujęciu
Rachel jest co najwyżej neurotyczna i płytka. Ostatecznie rozkłada tę postać
fakt, ze Rachel w ujęciu Crosby jest kompletnie nieprzekonywująca jako żona
i matka. Zresztą poziom gry pozostałych aktorów pozostawia równie wiele do
życzenia. Dale Midkiff, wcielający się w rolę Louisa również nie sprostał
zadaniu. Aktor nie dba o uzasadnienie działań swojej postaci, do tego szybko
staje się irytujący dla widza, głównie przez to, że praktycznie nie korzysta
ze swoich zdolności mimicznych. Jego Louis Creed ma tę samą słodką minę
kiedy przytula córkę, co kiedy odrywa zdechłego kota od trawnika. O reszcie
aktorów niewiele da się powiedzieć. Postaci Pascowa i Zeldy (co ciekawe,
granej przez mężczyznę) mają niepokoić i przerażać i niewiele ponadto z ich
obecności wynika. Miko Hughes wcielający się w Gage’a robi dość piorunujące
wrażenie (zwłaszcza pod koniec filmu), ale trudno uznać to za dokonanie
aktorskie, bo dzieciak jest wyraźnie sterowany przez reżyserkę jak żywa
lalka.
To,
co przeszkadzało mi w filmie najbardziej, to nierówne tempo akcji. Przez
pierwszą godzinę, cała ekipa robi co może, żeby nie znudzić widza. Sporo tu
drobnych smaczków (jak Stephen King w roli pastora), czy efektownych
drobiazgów (obraz na ścianie domu Goldmanów sugerujący finał). Nie
pozostałoby nic tylko się cieszyć, gdyby nie fakt, położenie przez skupienie
się na poszczególnych elementach, historia straciła w ogólnym ujęciu.
Wyraźnie brakuje jej przemyślenia narracji i sposobu jej prowadzenia.
Zabrakło też czasu na rozwój, a niekiedy nawet na zarysowanie wiarygodnych
relacji między postaciami. Nie zbliżamy się w żaden sposób do głównych
bohaterów, co sprawi, że dość trudno będzie nam im współczuć, kiedy
przyjdzie na to czas. Wreszcie, akcja po śmierci kota Creedów denerwująco
przyspiesza, nie zostawiając nam chwili oddechu na przemyślenie tego, co się
stało bowiem już w kilka chwil później musimy mierzyć się z kolejnym
wypadkiem. Sekundę potem akcja zmierza już wyłącznie do rozwiązania.
Taki pomysł na realizację przyniósł jednak kilka korzyści. Po pierwsze –
brak „podskórnej” atmosfery grozy rekompensuje kilka scen, które
autentycznie zaskakują i nierzadko sprawiają, że widzowi podnosi się
ciśnienie (w końcu ze strachu, a nie z irytacji). Sposób straszenia widza
nie jest może zbyt nowatorski, ale za to skuteczny. Co chwila coś się dzieje
- to z zaskoczenia rzuci się na nas kot, to z hukiem przywita nas w sypialni
zjawa... Drugim plusem było wprowadzenie pobocznych wątków w postaci
retrospekcji. Wszystkie wtrącone epizody są ciekawe i ubarwiają akcję.
Szkoda tylko, że są one prowadzone z irytującą narracją bohaterów z offu, co
zabija w nich jakikolwiek dramatyzm i ewentualny suspens.
Sporą zaletą jest również charakteryzacja bohaterów. Akcja filmu nie daje
może wielkiego pola do popisu charakteryzatorom, mimo to i tak w kilku
momentach zwraca uwagę ich praca. Szczególnie wartościowym efektem ich pracy
jest sugestywne wykreowanie wizerunku Zeldy, postaci która na długo zapada w
pamięć po obejrzeniu filmu.
Na
ostateczne wrażenie po projekcji najsilniej bodaj wpływają ostatnie sceny.
We mnie do dziś budzą one mieszanie uczucia. Do ostatnich sekund jest
naprawdę rewelacyjnie... Świetne tempo, rymujące się gdzieś z ostatnimi
akapitami powieści, doskonałe budowana atmosfera oczekiwania, przy której
zapominamy o wcześniejszych niedostatkach... A jednak. Musiało się
spieprzyć. Nie wiem, na co była Mary Lambert dosadność ostatniej sceny? Po
jaką cholerę? Ostatni gest jest dopisany, tak do powieści, jak do
scenariusza (sprawdzałem!) i trudno wytłumaczyć jego użycie w inny sposób,
niż jako lepsze wprowadzenie do piosenki The Ramones, która ma nam umilić
napisy końcowe. Może wielu z was potraktuje to jako drobiazg, ale dla mnie
była to szpilka w oczodół, po naprawdę dobrze spędzonych prawie dwóch
godzinach.
Co
by tu jeszcze dodać... ? Zerkam na kocura, który dalej wyleguje się na mojej
marynarce. Kolejny samochód przejeżdża za oknem, mimo, że pora jest już
późna. Odchodzę na chwilę myślami od filmu i zastanawiam się, czy i kiedy
będę musiał wykopać kolejny dołek w ogródku i czy będę się przy tym czuł tak
samo jak za każdym razem dotąd. Cóż, „ ...raz ty jesz niedźwiedzia, a raz
niedźwiedź Ciebie...”. Ot i cała mądrość. Poświęcenie dwóch godzin filmowi
Mary Lambert ani nie tego nie zmieni, ani tego nie przewartościuje w żaden
sposób. Zresztą, głupotą byłoby od niego tego oczekiwać. Pytanie brzmi –
czego więc możemy się spodziewać? Chyba tego, że całkiem przyjemnie spędzimy
blisko dwie godziny z czasu, który pozostał nam w oczekiwaniu na kolejną
ciężarówkę...
ZOBACZ RÓWNIEŻ

DVD |

CIEKAWOSTKI |

KSIĄŻKI |

SYLWETKI |

MUZYKA |

DOWNLOAD |
AUTOR:
DUFFYD |
|