|

Elizabeth
(fragment opowiadania)
Zanim owe czarne chmury
przysłoniły horyzont mego życia, wyglądało ono zupełnie
zwyczajnie. Mieszkałem wraz ze swymi rodzicami oraz młodszą
ode mnie o dwa lata siostrą Rose w naszej rodzinnej
posiadłości w Bridport – znanym nadmorskim kurorcie w
hrabstwie Dorset. Mój ojciec zajmował się pośredniczeniem w
sprzedaży nieruchomości i ja również poszedłem w jego ślady.
Owa profesja przynosiła nam
dobry dochód, wobec czego prowadziliśmy całkiem dostatnie
życie. Po śmierci ojca, zgodnie z jego ostatnią wolą, to ja
zostałem właścicielem Barley Hall. Oprócz posiadłości ojciec
pozostawił nam w spadku także niemały kapitał, co w
połączeniu z moimi bieżącymi dochodami pozwalało nam dalej
wieść życie na tym samym poziomie co przedtem. Podczas gdy
ja zajmowałem się pracą – a ta nierzadko łączyła się z
wyjazdami – Rose oddawała się obowiązkom domowym i
opiekowała naszą matką, która ze względu na swój wiek miała
już wówczas dość poważne problemy ze zdrowiem. W
czynnościach tych moją siostrę wspomagała Margaret – nasza
służka, którą zawsze traktowaliśmy jak członka rodziny.
Swego czasu otrzymałem bardzo
interesującą propozycję od pewnego zacnego dżentelmena
nazwiskiem lord Blackwood. Był on zainteresowany nabyciem
dworu Barton Lodge, usytuowanego w Sandhurst w hrabstwie
Berkshire. Miejsce to było niezwykle okazałe - znajdowała
się tam ogromna posiadłość w elżbietańskim stylu oraz dwór o
powierzchni około stu dwudziestu jardów kwadratowych.
Właściciel Barton Lodge miał również imponującą nowoczesną
posiadłość w Londynie, lecz i tak od dawna przebywał za
granicą. Lord Blackwood był bardzo zamożnym człowiekiem i
zaproponował mi naprawdę pokaźną sumę w zamian za jak
najszybsze załatwienie sprawy. Zależało mu na czasie, gdyż
niebawem miał się ożenić i chciał od razu po ślubie
wprowadzić się razem ze swą małżonką do nowego mieszkania.
Miał wprawdzie swą posiadłość w Basingstoke w hrabstwie
Hampshire, jednak jego wybranka nie czuła się dobrze w
wielkim mieście, a John pragnął, aby była szczęśliwa.
Bez dłuższego zastanawiania
się przyjąłem jego propozycję, po czym natychmiast zabrałem
się do działania. Skontaktowałem się z właścicielem dworu
Barton Lodge i kilka dni później byłem już w Brukseli, aby
wynegocjować dla mego klienta jak najkorzystniejszą cenę i
dopełnić niezbędnych formalności. Po powrocie do kraju
spotkaliśmy się z Johnem w Londynie, a ja wręczyłem mu
klucze do jego nowego domu. Ucieszył się niezmiernie i był
pod ogromnym wrażeniem tego, jak szybko wywiązałem się ze
swych zobowiązań. Niespełna dwa miesiące później państwo
Blackwood wprowadzili się do Barton Lodge, a po kilku
tygodniach otrzymałem od Johna zaproszenie na krótki pobyt w
jego rezydencji.
Chciał mi pokazać, jak się
tam urządził, i jeszcze raz wyrazić swą wdzięczność za
szybkie załatwienie sprawy.
Moja wizyta u państwa
Blackwood trwała zaledwie trzy dni. Choć John liczył na to,
że zostanę chociaż tydzień, moje obowiązki zawodowe oraz
rodzinne nie pozwoliły mi wówczas na dłuższy pobyt. Mój
gospodarz postanowił więc nie tracić czasu i już pierwszego
dnia oprowadził mnie po swej rezydencji, w urządzenie której
włożył niemało wysiłku i serca. Muszę przyznać, iż
posiadłość ta zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Choć nigdy
nie byłem miłośnikiem architektury z czasów królowej
Elżbiety, preferując raczej współczesne budownictwo, to dwór
ten był zaiste piękny i urządzony niezwykle gustownie. Na
twarzy Johna zaś wyraźnie widać było zadowolenie z efektów
własnej pracy, gdy z dumą opowiadał o swych poczynaniach
związanych z urządzaniem rezydencji.
Niemniej, dostrzegłem u niego
pewne oznaki zmęczenia i problemów ze zdrowiem – od czasu,
kiedy widzieliśmy się ostatni raz, zdecydowanie schudł, a
twarz jego stała się blada i jakby nieco zapadnięta. On
jednak zdawał się to bagatelizować, tłumacząc swe
wyczerpanie i słabe samopoczucie wysiłkiem, jaki włożył w
prace remontowe.
Jeszcze tego samego dnia John
przedstawił mi swoją małżonkę Elizabeth. Była to kobieta o
zaiste nieziemskiej urodzie – jej kruczoczarne, długie,
proste włosy niesamowicie kontrastowały z jej delikatną,
bladą cerą, zaś delikatne rumieńce na policzkach, będące
prawdopodobnie wynikiem jej nieśmiałej natury, dodawały jej
jeszcze uroku. Jednakże największe wrażenie zrobiły na mnie
jej ciemne, wręcz czarne oczy. Pierwszy raz dane mi było w
nie spojrzeć, gdy podczas powitania ucałowałem jej drobną
dłoń – później, nawet gdy rozmawialiśmy, lady Blackwood
zawsze miała opuszczony wzrok, kryjąc owe czarne perły pod
szerokim rondem swego kapelusza. Nigdy jednak nie zapomnę
tego momentu, gdy pewnego razu podczas wspólnej kolacji
wbiła we mnie krótkie, nieśmiałe spojrzenie – w jej oczach
było coś niezwykle tajemniczego, jednakowoż fascynującego,
co niepokojącego. Jej wzrok, nie wiedzieć czemu, peszył
mnie, a nawet paraliżował. Czułem się tak, jakby przenikał
mnie na wskroś, i miałem dziwne wrażenie, że owa dama czyta
w moich myślach. Z tego powodu przez resztę pobytu starałem
się unikać, na ile to możliwe, jej towarzystwa, woląc raczej
udać się z Johnem na polowanie niż popijać z nim kawę na
tarasie w towarzystwie jego osobliwej małżonki. Tym niemniej
owo przenikliwe do szpiku kości spojrzenie, jakim obdarzyła
mnie podczas pierwszego spotkania, wyryło się głęboko w mej
pamięci i nie potrafiłem o nim zapomnieć.
Od tamtej pory widziałem się
z Johnem jeszcze tylko jeden raz.
W niespełna dwa miesiące od
mego pobytu w Barton Lodge dostałem od niego telegram, w
którym prosił mnie o rychłe przybycie do Londynu, gdzie
wówczas przebywał, celem omówienia jakiejś niezwykle pilnej
sprawy. Przeczytawszy wiadomość, natychmiast odłożyłem
wszystkie swoje sprawy na bok i bezzwłocznie udałem się do
stolicy.
Nazajutrz koło południa byłem
już na miejscu. Udałem się pod wskazany adres hotelu, w
którym zatrzymał się John, ażeby jak najszybciej odbyć z nim
rozmowę, na której tak bardzo mu zależało. Dotarłszy na
miejsce, przedstawiłem się recepcjoniście i wyjaśniłem, że
byłem na dziś umówiony z lordem Blackwoodem. Ten upewniwszy
się, że mówię prawdę, poprowadził mnie do pokoju, który
zajmował John. Gdy tylko uchyliły się drzwi pokoju i mój
przyjaciel stanął przede mną, serce zamarło mi z przerażenia
i ogarnęła mnie niewysłowiona trwoga. Cóż to był za
przeraźliwy widok! Drogi John, jeszcze kilka tygodni temu
tak żwawy i pełen życia, teraz wyglądał jak niedomagający,
schorowany staruszek. Jego twarz była pomarszczona, oczy
podkrążone, policzki zapadnięte. Był tak chudy, iż obszerny
surdut, który miał na sobie, zdawał się nie należeć do
niego. Stał pochylony, podpierając się drewnianą laską. Gdy
wyciągnął do mnie swą kościstą dłoń, a w moich uszach
zabrzmiało wypowiedziane ochrypniętym głosem pozdrowienie,
zrobiło mi się go tak bardzo żal, że ledwie zdołałem
powstrzymać łzy. Mój Boże! Jakaż okropność musiała spotkać
tego biedaka! |
|