Karganyi
z trzaskiem przystawił sobie krzesło i usiadł na nim bez słowa.
Na twarzy malował mu się wyraz kompletnej bezradności. Podobnie
prezentowało się oblicze sierżanta Smithersa.
– Ja już nic nie wiem, panie
komisarzu – rzucił głosem pełnym rezygnacji. – Zdaję sobie
sprawę, że ten facet to świr, ale jeszcze nigdy dotąd z
takim przypadkiem się nie spotkałem.
– Mówi coś?
– Plecie trzy po trzy. Tego
naprawdę nie da się powtórzyć. To po prostu trzeba usłyszeć
– stwierdził Smithers. Odmeldował się i zrezygnowany wyszedł
z gabinetu.
Karganyi wyjął rewolwer,
sprawdził zawartość bębenka i wyszedł. Na korytarzu jak
zwykle panował upiorny hałas. Starał się nie zwracać nań
uwagi, ani nie rozpraszać widokami indywiduów, jakie
siedziały pod ścianami (furorę robił punk-homoseksualista w
przyciasnym trykotowym ubraniu). Zjechał do piwnicy.
Znajdowało się tam pomieszczenie, w którym zamykano
najbardziej niebezpiecznych aresztantów: nieduża cela – dwa
metry na dwa z potężnymi stalowymi drzwiami zaopatrzonymi w
wizjer. Stało przed nią dwóch strażników uzbrojonych w
karabiny automatyczne. Skinął na nich.
– Wszystko w porządku?
– Tak jest, panie komisarzu –
odrzekł młody, dwudziestokilkuletni strażnik, prężąc się
służbowo. – Jest mocno przywiązany i nic panu nie grozi,
choć kiedy go krępowaliśmy potrzeba było czterech ludzi.
Bardzo się wyrywał, ścierwo.
– Dobrze, chłopcy.
Otwierajcie. Pogadam sobie trochę z tym młodym człowiekiem.
Drzwi do celi otworzyły się
cicho i oczom komisarza ukazała się scena jak z koszmarnego
snu. Przypomniał sobie mroczne, zatęchłe cele AVO, które
zapełniły się po ‘56 represjonowanymi, niewinnymi ludźmi. Na
Węgrzech były o wiele bardziej mroczne, bo kiedy się do nich
trafiało, bardzo rzadko wychodziło się na wolność. Terror
robił swoje. W Stanach Karganyi zdołał zatrzeć część
wspomnień z tego potwornego okresu, ale bywały sytuacje, gdy
pamięć dawała mu się we znaki w najokrutniejszej formie.
Tak jak teraz.
W celi panował mrok. Nie
oświetlała jej ani jedna żarówka, jedyne światło wpadało
przez niewielki otwór u szczytu ściany. Na topornym,
potężnym krześle z wysokim oparciem siedział mężczyzna, albo
raczej coś, co kiedyś nim było. Teraz przypominał bardziej
wygłodzonego wampira. Był przywiązany do krzesła sześcioma
grubymi, skórzanymi pasami – jeden przecinał mu pierś, drugi
opasywał gardło, pozostałe cztery krępowały dłonie w
nadgarstkach i stopy w kostkach. Usta miał zaklejone
plastrem. Na pobladłym obliczu malował się wyraz
przerażenia. Jego oczy były czerwone i podkrążone, a skóra
szyi spuchnięta do granic wytrzymałości. Żyły i ścięgna
przypominały grube, marynarskie liny. Prawą rękę mężczyzny
spowijał gruby kokon zakrwawionego bandaża.
Na widok obcego zaczął się
rzucać i wić, szarpiąc krępujące go sznury. Uszy komisarza
poraziło głośne skrzypienie starego, ale wciąż jeszcze
mocnego krzesła.
Podszedł do więźnia.
Przytrzymał go jedną ręką za brodę, drugą zerwał mu plaster
zaklejający usta i błyskawicznie odskoczył na bok. Postąpił
słusznie: tak jak przewidywał, więzień targnął głową i
próbował pochwycić zębami jego dłoń. Bez powodzenia.
Karganyi cofnął się o krok, przyjrzał szaleńcowi i schował
rewolwer do kabury. W oczach szaleńca dostrzegł dziwne
iskierki. Triumf? Zdziwienie? A może wściekłość?
– Chcę ci zadać kilka pytań.
Uspokój się – powiedział łagodnym tonem. – Nie mam zamiaru
odgrywać scen typu dobry glina, zły glina. To nie w moim
stylu.
– Ooodejdź… – syknął
mężczyzna.
– Jak ci na imię? – spytał
Karganyi.
– Tto nnnie ważżżżneee. –
Odchylił głowę do tyłu i zawył przeciągle.
Karganyi poczuł na plecach
zimne ciarki. Głos był upiorny, przerażający.
– Dlaczego to zrobiłeś? –
spytał po chwili milczenia. – Dlaczego zacząłeś strzelać do
ludzi? Dlaczego wziąłeś zakładniczkę?
– JAA MUSIAŁEEEEM BO ON
CHCIAŁŁ MNIEEE ZABIĆ! – ryknął więzień i po raz kolejny
naprężył mięśnie, zmagając się z pasami. – OOOON! – wrzasnął
ponownie. Jego czoło lśniło od potu. Spomiędzy
rozchylających się ust wyciekały strumyczki śliny.
Zaciśnięte jak szczęki imadła zęby przypominały groźnego
drapieżnika.
– Do kogo strzelałeś? –
spytał Karganyi, czując jak zaczynają mu się pocić dłonie.
Nerwy odmawiały mu posłuszeństwa.
– Do NIEGOOO! – zawył
mężczyzna. – MROOOK! HISSSSS – syknął przeciągłe i nagle ton
jego głosu się zmienił. Zaczął mówić szybko, gwałtownie, bez
chwili przerwy: – To ON ON ZOBACZYŁEM Go NAGLE A WŁAŚCIWIE W
OGÓLE GO NIE ZOBACZYŁEM ALE GO POCZUŁEM POCZUŁEM GO W SOBIE
ON BYŁ WE MNIE CZUŁEM GO CZUŁEM JAK WDZIERA SIĘ DO MEGO
MÓZGU WIDZIAŁEM JEGO CZERWONE OCZY KTÓRE LŚNIŁY JAK KROPLE
KRWI I POCZUŁEM ŻE TRACĘ ZMYSŁY A POTEM TO BYŁO TAK JAKBY
COŚ ROZDZIERAŁO MNIE OD WEWNĄTRZ I TO BYŁO NIELUDZKIE
NIEŚWIĘTE OBCE I OBRZYDLIWE POTWORNE W CAŁEJ SWOJEJ ISTOCIE
I ZROZUMIAŁEM ŻE TO ON POWIEDZIAŁ MI ŻE TO ON POWIEDZIAŁ MI
PO CO TO ROBI I KIEDY DOWIEDZIAŁEM SIĘ ŻE PRZYBYŁ ABY
ZAPOWIEDZIEĆ NADEJŚCIE TEGO KTÓRY NIE MA IMIENIA ZWANEGO TYM
KTÓRY CZEKA WIEDZIAŁEM JUŻ ŻE TO JEST SZATAN I POCZUŁEM SIĘ
ZBEZCZESZCZONY PRZEZ NIEGO ON MNIE SKALAŁ ZNISZCZYŁ OD
WEWNĄTRZ SPROFANOWAŁ to BYŁO OKROPNE po PROSTU OKROPNE NIE
WYOBRAŻA PAN SOBIE CO TO BYŁO KIEDY ZROZUMIAŁEM ZE JUŻ NIGDY
SIĘ OD NIEGO NIE UWOLNIĘ BO ON NA ZAWSZE POZOSTANIE WE MNIE
ZDAŁEM SOBIE SPRAWĘ ŻE JEDYNIE MOŻE MI POMÓC KSIĄDZ ALE On
BYŁ WOKÓŁ MNIE KRĄŻYŁ JAK SĘP SZUKAJĄCY padliny OSACZAŁ MNIE
I WYŁANIAŁ SIĘ Z KAŻDEGO ZAKĄTKA CIEŃ bez TWARZY CZYHAJĄCY
NA MOJĄ ZGUBĘ NO I ZABARYKADOWAŁEM SIĘ Z TĄ KOBIETĄ BO TYLKO
ONA MOGŁA MI POMÓC BO JAK POWIEDZIAŁA BYŁA WIERZĄCA BYŁA
DZIEWICĄ TYLKO DLATEGO UDAŁO MI SIĘ PRZY NIEJ PRZEŻYĆ A
TERAZ ZNÓW JESTEM BEZBRONNY I CZUJĘ ŻE ON PRZYJDZIE TU PO
MNIE ABY MNIE ZABRAĆ DLATEGO NIECH PAN NATYCHMIAST SPROWADZI
TU KSIĘDZA POTRZEBUJĘ EGZORCYSTY I TO NATYCHMIAST AAA
AAAAACH!
Wrzask mężczyzny trwał długo.
Karganyi stał jak urzeczony, wpatrując się we wrak
człowieka. Wrak, który opowiedział mu historyjkę z pozoru
bezsensowną, ale przecież mogło w niej tkwić drobniutkie
źdźbło prawdy. Uznał, że sprowadzenie księdza do więźnia nie
powinno spotkać się z niczyim sprzeciwem i postanowił, że
zajmie się tym natychmiast. Potem przeczyta szczegółowy
raport z przesłuchania, jakie odbyło się dwie i pół godziny
temu. Plotki obiegające od godziny cały komisariat mówiły o
duchach i demonach, ale Karganyi w nie nie wierzył. Wierzył
tylko w ludzkie upiory – gorsze od tych, którymi
naszpikowana jest ludzka wyobraźnia.
Skierował się do drzwi. Zanim
wyszedł, więzień zdołał wykrzyczeć: – JA TO NIC KOMISARZU
KARGANYI JA JESTEM STRACONY BO NIE MAM, JUŻ DUSZY ALE PAN JĄ
JESZCZE MA JUŻ NIEDŁUGO ZJAWI SIĘ TEN KTÓRY NIE MA IMIENIA I
STANIE SIĘ PAN TAKI JAK JA ALE JA BĘDĘ WTEDY MARTWY SZKODA
ŻE ZERWAŁ PAN Z WĘGIERSKĄ PRZESZŁOŚCIĄ PAŃSCY RODACY SĄ
BARDZO PRZESĄDNI A przez to MĄDRZEJSI ZEGNAM PANA KOMISARZU.
-----------------------------------------------------------------------------------------------
Stansky usiadł wygodnie na
dywanie i ułożył dłonie na udach.
Lubił medytację. A zwłaszcza
pozycję kwiatu lotosu. Od czasu, gdy zrozumiał, że ma
umiejętności, o których inni mogą tylko marzyć, zaczął
ćwiczyć umysł i doskonalić ciało. Codziennie przez godzinę
pogrążał się w głębokiej kontemplacji i nigdy nie sprawiało
mu to kłopotów. Dzisiaj było inaczej. Czuł głęboki niepokój,
wiedział, że coś się stanie, coś złego, nie wiedział jednak
co. W pewnej chwili ogarnęła go senność, oczy utonęły w
mroku. Zrozumiał, że to coś nadchodzi. Musi pokonać mrok,
aby dojść do prawdy. Przezwyciężenie ciemności nie było
łatwe. Zdarzało się, że nie ulegała rozproszeniu, lecz
narastała wokół niego jak złowieszczy kokon. Zastanawiał
się, co go czeka tym razem. Nie bez obaw poddał się
działaniu nocy. Kiedy otworzył oczy, mrok zaczął się
rozpraszać. Bał się, choć wiedział, że to, co za chwilę
przeżyje, jest tylko wizją.
Wstał.
Miał na sobie czarny,
skórzany kombinezon, wysokie motocyklowe buty i wąskie
rękawice, ściśle przylegające do dłoni. Znajdować się w
korytarzu przypominającym tunel. Ściany były różowe i sine.
Nie oglądał się za siebie, ale podświadomie czuł, że za nim
czai się zło. Zaczął biec. Jego stopy grzęzły w miękkim,
galaretowatym podłożu i odrywały od niego z nieprzyjemnym
plaśnięciem. W pewnej chwili stracił równowagę, zatoczył na
ścianę, odruchowo wyciągając rękę. Jego dłoń dotknęła
miękkiej powierzchni, a ta otoczyła ją mocnym uściskiem.
Szarpnął z całej siły. Galaretowaty stwór nie puszczał.
Pociągnął jeszcze mocniej i wyrwał dłoń. Rękawica pozostała
w galaretowatej brei. Przez chwilę rozglądał się wokoło.
Barwna powierzchnia wydawała się dziwnie znajoma. Kiedy
zrozumiał, co go otacza, upadł na kolana, a jego dłonie
zacisnęły się na kasku. To były ciała. Setki zmasakrowanych
trupów, zniszczonych i zdeformowanych. Otaczały go ze
wszystkich stron, tworząc nieprzebrane morze zwłok.
Zaczął krzyczeć, choć nie był
w stanie powiedzieć słowa. Nagle mur ożył. Wysunęły się z
niego dziesiątki pokrwawionych dłoni: małych i dużych,
miękkich i pomarszczonych. Sięgały w jego kierunku,
próbowały go pochwycić. Zaczął się modlić. Prosił Boga, aby
to, co widzi pozostało snem. Z dłońmi uniesionymi ku górze
klęczał, otoczony murem ciał sięgających w jego stronę. Z
chwilowego odrętwienia wyrwał go ból. Odwrócił głowę i
ujrzał pięć ohydnych palców wpijających się w jego ramię.
Szarpnął konwulsyjnie i silna dłoń rozluźniła uścisk.
Poderwał się i zaczął uciekać.
Co to jest? Co tu się dzieje?
Biegł przed siebie, mijając
wysuwające się w jego stronę ręce. Nogi grzęzły w podłożu,
poruszały się z trudem, jakby były obciążone ołowianymi
odważnikami. Wydawało mu się, że lada chwila pęknie mu
serce. Czuł pulsowanie krwi w skroniach, mdłości podchodzące
do gardła. Płuca paliły żywym ogniem. W oddali błyskało
jakieś światełko. Podążał w jego stronę jak oszalały. Nie
widział i nie słyszał niczego. Jego umysł koncentrował się
tylko na jednym: DOTRZEĆ DO CELU.
Minął ostatni załom „żywego”
korytarza i znalazł się w owalnej komnacie, której wnętrze
mieniło się tysiącami odbić. Zamknął oczy, a kiedy je
otworzył, okazało się, że korytarz znikł. Był sam, otoczony
nieprzeniknioną ścianą górskiego kryształu. Na wpół
oślepiony, ponownie zamknął oczy. Nie. Nie. Chcę stąd wyjść.
Wypuśćcie mnie! Wypuśćcie! Otworzył oczy. Już nie był sam.
– Cathy? – patrzył niepewnie
na wysoką, ciemnowłosą dziewczynę stojącą naprzeciw niego. –
Cathy Mills? Przecież ty nie…
– Tak. Nie żyję. Od
dziesięciu lat. Jeszcze pamiętasz? – Na jej twarzy pojawił
się dziwny grymas.
– Jakbym mógł zapomnieć…
Przecież… ja cię kochałem…
– Tak musiało być. Może
właśnie dlatego mogłam tu teraz przyjść… – podeszła do
niego.
– Czy to możliwe? – spytał z
wyrazem niepewności w głosie. – Czy to naprawdę ty?
– Możesz mnie dotknąć –
wyciągnęła rękę. – Zrób to…
Ostrożnie dotknął jej dłoni.
Była dość ciepła.
– Dlaczego? – zapytał.
– Tak musiało być –
powtórzyła i delikatnie przesunęła palcem po jego dłoni. –
Bardzo chciałam się z tobą zobaczyć. Choćby ten jeden jedyny
raz… A poza tym…
– Ja też. Nie wiesz, jak
bardzo… Przez tyle lat nie wiedziałem, co ze sobą zrobić.
– Ale już nie… – uśmiechnęła
się do niego – Wiem o niej. To dobra dziewczyna…
– Wiesz – rzekł w zamyśleniu.
W jej oczach dostrzegł jakieś dziwne zamglenie. Łzy? –
Wiesz, że nie…– zaczął, ale przerwała mu: – Pamiętaj o mnie.
Tylko o to cię proszę. Nie mogę wnikać w twoje życie. Ale…
pamiętaj o mnie. To… jest mi potrzebne.
– Nigdy cię nie zapomnę –
zapewnił ją i poczuł jak coś ciężkiego uciska mu pierś.
Gwałtownie przełknął ślinę i uniósł wzrok.
– Zło – rzuciła nagle.
– Co takiego? – spytał.
– Demon. Powrócił… Nie znasz
tej historii… Pięć lat temu w pięciu miejscach Nowego Jorku
dokonano straszliwej hekatomby. Tę zbrodnię popełniło
sześciu opętanych. Chcieli sprowadzić na świat Władcę
Ciemności.
– Szatana? – spytał ze
zdziwieniem. – Przecież to absurdalne!
– Nikt w to nie wierzył. I
niemal im się udało. Tylko że ciała tych ludzi zostały
zniszczone, a demon nie miał dostatecznie dużo siły, aby
dokonać rytuału Otwarcia Wrót. Kiedy opętani zginęli, zło
powróciło do pierwotnej, niematerialnej postaci, aby zebrać
siły i przygotować nowy rytuał. Jest nieco inny od
poprzedniego i bardziej skomplikowany. Po pięciu latach
zbierania mocy stał się o wiele potężniejszy.
– Czułem, że coś się dzieje.
Miałem wizje, ale nie rozumiałem ich. Nie wiedziałem, co
robić.
– Wszystko rozegra się Nowym Jorku.
Poprzednio demon wybrał Empire State
Building.
Chciał z niego zrobić stos całopalny. Nie wiem, czy
powtórnie zdecyduje się na ten sam budynek. Potrzebuje
pięciu ludzi i zebrał już wszystkich. Ceremonia odbędzie się
niedługo. Może nawet za kilka godzin.
– Ale co JA mam z tym
wspólnego? Przecież…
– Musisz odszukać innych.
Tylko z nimi jesteś w stanie wytropić demona w ludzkiej
postaci. Podejdź bliżej i wyciągnij rękę – powiedziała
słodkim głosem.
Stansky podszedł i podał
rękę. Poczuł dotyk jakiegoś zimnego metalu. Na jego dłoni
leżało coś, co przypominało sztylet o pięciu ostrzach. Kiedy
zacisnął dłoń, popłynął z nich strumień jasnego światła.
– To jedyna broń, jaką możesz go zabić –
powiedziała. – Zniszczy demona. Jeżeli ci się nie uda… –
urwała. – Musisz się pospieszyć. Nabiera mocy. Już wkrótce
rozpęta się tu piekło. Musisz skontaktować się z Brianem
Parkerem, hotel
Majestic,
Nowy Jork. On będzie wiedział… Inni też przyjdą do niego…
Musicie zacząć działać… Kiedy ON nabierze mocy, już nic nie
będzie w stanie go powstrzymać, a Władca Mroku przejdzie
przez Bramę i zstąpi na świat. To będzie PIEKŁO. Nie takie,
jak sobie wyobrażają ludzie…. Coś potworniejszego…
Patrzył na Cathy. Postać
dziewczyny z wolna zaczynała się rozmywać.
– Przytul mnie – powiedziała
cicho. – Ostatni raz.
Podszedł do niej i wziął ją w
ramiona. Czuł dotyk i ciepło jej ciała, delikatne muśnięcie
warg. Zanim rozpłynęła się w mlecznobiałą mgłę, usłyszał
jeszcze: – Kocham cię, Bobby.
– Ja też cię kocham –
wyszeptał. Poczuł dziwny ucisk. Łzy spływały mu po
policzkach. Przeszył go ból. To sztylet o pięciu ostrzach
wtapiał się w jego dłoń. Strumyki krwi plamiły podłogę. Stal
wnikała do wnętrza ręki. Znowu zaczął krzyczeć, fala bólu
przenosiła się wyżej i wyżej. Cierpiał, aż w końcu osłabiony
i wyczerpany upadł na ziemię.
Po odzyskaniu przytomności
nie pamiętał, co mu się przydarzyło. Dopiero po paru
minutach uświadomił sobie przeżyty koszmar. Co miała
oznaczać ta straszna wizja? Skąd się w niej wzięła Cathy
Mills? Kochał tę dziewczynę dawno temu. Myślał, że czas
zagoił starą ranę, ale teraz zrozumiał, że to nie była
prawda. Pamięć o niej nie zatarła się i powracała bolesnymi
falami.
Wstał. Prawa dłoń. Była
nietknięta. Nigdzie nie widział śladów potężnej stalowej
broni. Wizja była tak sugestywna, że wydawała mu się
rzeczywistością. Oparł się plecami o ścianę. Czuł łagodny
chłód przenikający jego ciało. Zamknął oczy. Wciąż jeszcze
tkwił w nich obraz Cathy, a w uszach dźwięczały jej słowa.
Pamiętał wszystko. Pojedzie do Nowego Jorku i odnajdzie
Briana Parkera. Wiedział, że musi się pospieszyć.
Spakowanie rzeczy zajęło mu
dwadzieścia minut. Zastanawiał się tylko, co powie Sylwii. Z
mieszanymi uczuciami podniósł słuchawkę telefonu i wykręcił
numer. |