|
ROZDZIAŁ
3: WEZWANIA
Może trochę przesadziłam,
robiąc taką wielką sprawę z mojego pragnienia życia w
świecie ludzi, jakby wszystkie wilkołaki odcinały się od
społeczeństwa. To nieprawda. Z konieczności większość
wilkołaków żyje wśród ludzi. Jeśli nie liczyć utworzenia
komuny w Nowym Meksyku, nie mają większego wyboru. Świat
ludzi zapewnia im pożywienie, schronienie, seks i wszystko
inne, co niezbędne do życia. A jednak mimo iż żyją w tym
świecie, nie uważają się za jego część. Kontakty z ludźmi
postrzegają jako zło konieczne, a nastawienie wobec nich
oscyluje od pogardy po ledwo skrywane rozbawienie. Są
aktorami odgrywającymi swoje role, niekiedy bawią się tym,
co robią, ale zwykle z niekłamaną ulgą schodzą ze sceny. Nie
chciałam być taka. Chciałam żyć w świecie ludzi i na tyle,
na ile to możliwe być przy tym sobą. Nie wybrałam tego życia
sama i nie zamierzałam mu się poddawać, porzucając wszystkie
marzenia o przyszłości, zwyczajne, przeciętne marzenia o
domu, rodzinie, karierze, a przede wszystkim stabilizacji.
Żyjąc jako wilkołak, mogłam o tym wszystkim zapomnieć.
Dorastałam w rodzinach
zastępczych. Złych rodzinach zastępczych. Nie mając swojej
rodziny, jako dziecko postanowiłam, że uczynię wszystko, aby
ją sobie stworzyć. To że stałam się wilkołakiem, dość
skutecznie pokrzyżowało moje plany. Mimo to, nawet jeśli mąż
i dzieci nie wchodzili w grę, nie oznaczało to, że nie
mogłam próbować urzeczywistnić choćby części tych marzeń.
Robiłam karierę dziennikarską. Zamieszkałam w Toronto. I
próbowałam założyć rodzinę — choć daleką od normalności — z
Philipem. Byliśmy razem dostatecznie długo, bym zaczęła
wierzyć, że mam przynajmniej cień szansy na odrobinę
stabilizacji. Nie mogłam uwierzyć memu szczęściu, że
spotkałam kogoś tak normalnego i przyzwoitego jak Philip.
Wiedziałam, czym jestem. Byłam trudna, chimeryczna, kłótliwa
i wybuchowa, nie w takich kobietach gustował Philip.
Oczywiście przy nim zachowywałam się inaczej. Ukrywałam tę
cząstkę mnie — tę wilkołaczą — w nadziei, że w końcu pozbędę
się jej jak wylinki. Przy Philipie miałam szansę, by się
zmienić, stać się taką osobą, za jaką mnie uważał. I
dokładnie taką osobą chciałam być.
Wataha nie rozumiała,
dlaczego postanowiłam żyć wśród ludzi. Nie pojmowali tego,
bo nie byli tacy jak ja. Po pierwsze, nie urodziłam się
wilkołakiem. Większość wilkołaków już się taka rodzi, a
przynajmniej przychodzi na świat, mając w swych żyłach
wilczą krew, i doświadcza pierwszej Przemiany, gdy osiąga
dojrzałość. Drugim sposobem, aby stać się wilkołakiem, to
zostać przez jednego z nich ugryzionym. Niewiele osób
przeżywa ugryzienie. Wilkołaki nie są głupie ani nie mają
inklinacji altruistycznych. Jeżeli już gryzą, to żeby zabić.
Jeżeli kąsają, ale nie uda im się zabić, tropią swoją ofiarę
i prędzej czy później kończą, co zaczęły. To po prostu
kwestia przetrwania. Jeżeli jesteś wilkołakiem, który udanie
zasymilował się z jakimś miastem lub miasteczkiem, ostatnią
rzeczą, jakiej pragniesz, to aby nowy, na wpół oszalały
wilkołak panoszył się na twoim terytorium, mordując ludzi i
zwracając na siebie uwagę. Nawet jeśli jakiś ugryziony zdoła
uciec, jego szanse przeżycia są minimalne. Pierwsze kilka
Przemian to istne piekło. Dziedziczne wilkołaki dorastają,
poznając swoją spuściznę stopniowo, a ich poczynaniami
kierują ojcowie. Ugryzione wilkołaki są zdane wyłącznie na
siebie. Jeżeli nie zabije ich wysiłek fizyczny, obciążenie
psychiczne pchnie ich do samobójstwa albo narobią takiego
zamieszania, że jakiś inny zmiennokształtny odnajdzie ich i
skróci ich cierpienia, zanim zaczną sprawiać kłopoty.
Kiedy sprawdzałam po raz
ostatni, na świecie było około trzydziestu pięciu
wilkołaków. I dokładnie trzy niedziedziczne, włącznie ze
mną. Ze mną. Jedyną samicą wilkołaka, jaka istnieje. Gen
wilkołactwa jest przekazywany wyłącznie w linii męskiej, z
ojca na syna, toteż dla kobiety jedynym sposobem, aby stać
się wilkołakiem, to zostać ukąszoną i przeżyć, co, jak już
wspomniałam, należy do rzadkości. Zważywszy na przeciwności,
wcale mnie nie dziwi, że jestem jedyna. Ugryziono mnie
rozmyślnie, celowo zmieniono w wilkołaka. To doprawdy
zdumiewające, że przeżyłam. Bądź co bądź, kiedy na cały
gatunek składa się trzy tuziny samców i jedna samica, staje
się ona łakomym kąskiem. A wilkołaki nie rozstrzygają waśni
przy partyjce szachów. Nie słyną też z szacunku wobec
kobiet. W świecie wilkołaków kobiety służą do dwóch rzeczy —
do seksu i do jedzenia lub, jeśli okażą się leniwe, po
seksie stają się kolacją. Wątpię jednak, by jakikolwiek
wilkołak zechciał się mną posilić — jestem nieodpartym
obiektem do zaspokajania tej pierwszej potrzeby.
Pozostawiona sama sobie nie przeżyłabym. Na szczęście nie
opuszczono mnie. Odkąd zostałam ugryziona, byłam pod ochroną
Watahy. Każda społeczność ma swoją klasę rządzącą. Wśród
wilkołaków była nią Wataha. Z powodów, które nie miały nic
wspólnego ze mną, za to wszystko ze statusem
zmiennokształtnego, który mnie ugryzł, od chwili
przeistoczenia stanowiłam część Watahy. Rok temu odeszłam.
Odcięłam się od nich i nie zamierzałam wrócić. Mając wybór,
czy być człowiekiem, czy wilkołakiem, wybrałam to pierwsze.
Następnego dnia Philip miał
pracować do późna. Czekałam, aż zadzwoni i powie, że się
spóźni, gdy pojawił się w mieszkaniu z kolacją.
— Mam nadzieję, że jesteś
głodna — rzekł, stawiając na stole torbę z jedzeniem z
hinduskiej restauracji.
Byłam, choć w drodze z pracy
do domu pochłonęłam dwie kiełbaski od ulicznego sprzedawcy.
Wcześniejszy posiłek złagodził mój głód i w zupełności
wystarczyłaby mi teraz zwykła kolacja. Przystosowując się do
życia wśród ludzi, nauczyłam się jeszcze wielu przydatnych
sztuczek.
Philip opowiadał o pracy,
wyjmując pudełka z reklamówki i przygotowując stół do
kolacji. Z niekłamaną radością odsunęłam papiery na bok,
pozwalając, by przyszykował dla mnie miejsce. Czasami bywam
naprawdę pomocna. Nawet kiedy miałam już posiłek na talerzu,
powstrzymałam się od jedzenia, by dokończyć artykuł, nad
którym pracowałam. Dopiero wtedy odłożyłam ostatnią kartkę i
zasiadłam do stołu.
— Mama zadzwoniła do mnie do
pracy — rzekł Philip. — Zapomniała zapytać wczoraj, czy
pomożesz jej zaplanować przyjęcie weselne Becky.
— Naprawdę?
Usłyszałam radość w swoim
głosie i szczerze się zdziwiłam. Planowanie wesela to w
sumie żaden powód do radości. Mimo to nikt wcześniej nie
prosił mnie o taką pomoc. Cholera, nikt nawet nigdy nie
zaprosił mnie na wesele, jeśli nie liczyć Sary z pracy, ale
ona zaprosiła wszystkich swoich współpracowników.
Philip uśmiechnął się.
— Rozumiem, że się zgadzasz.
Świetnie. Mama się ucieszy. Uwielbia takie rzeczy, całe to
zamieszanie wokół planowania.
— Nie mam doświadczenia w
organizowaniu wesel.
— Nic nie szkodzi. Głównym
przyjęciem weselnym zajmują się druhny Becky, to będzie
skromna uroczystość rodzinna. No, może nie taka skromna.
Wydaje mi się, że mama zamierza zaprosić wszystkich krewnych
z Ontario. Poznasz wszystkich. Mama na pewno już im o tobie
mówiła. Mam nadzieję, że to nie będzie zbyt krępujące.
— Nie — odparłam. — Z
przyjemnością pomogę. Już nie mogę się doczekać.
— Teraz tak mówisz. Jeszcze
ich nie poznałaś.
Po kolacji Philip zszedł na
dół, do fitness clubu, aby trochę poćwiczyć. Kiedy pracował
w normalnych godzinach, lubił wcześniej potrenować i
wcześniej się położyć, twierdząc nieodmiennie, że jest już
za stary, aby sypiać po pięć godzin na dobę. Przez pierwszy
miesiąc, kiedy zamieszkaliśmy razem, ćwiczyłam razem z nim.
Nie było mi łatwo udawać, że z ledwością wyciskam
czterdzieści pięć kilogramów na ławeczce, skoro potrafiłam
poradzić sobie z pięć razy większym obciążeniem. Wreszcie
któregoś dnia tak bardzo zagadałam się z jednym z naszych
sąsiadów, że nie zorientowałam się, że jedną ręką ściągam na
maszynie obciążenie rzędu pięćdziesięciu kilogramów i
gawędzę przy tym tak swobodnie, jakbym opuszczała żaluzje.
Kiedy zauważyłam, że sąsiad bacznie sprawdza wagę
obciążenia, zrozumiałam swój błąd i wymyśliłam na poczekaniu
jakąś bajeczkę, że najwyraźniej maszyna źle wskazuje
ustawienie obciążeń. Od tamtej pory ćwiczyłam wyłącznie
między północą a szóstą rano, kiedy na siłowni nie było
nikogo. Philipowi wcisnęłam kit, że nocą lepiej mi się
trenuje. Kupił to, ale on akceptował bez szemrania rozmaite
moje ekstrawagancje. Kiedy pracował do późna, schodziłam do
fitness clubu razem z nim i pokonywałam kolejne długości
basenu oraz ćwiczyłam na siłowni jak wtedy, kiedy
spotkaliśmy się po raz pierwszy. W innych przypadkach
trenowałam sama.
Tego wieczoru, kiedy Philip
wyszedł, włączyłam telewizor. Rzadko oglądałam telewizję,
ale kiedy już to robiłam, pławiłam się w miazmatach reklam,
przerzucając programy edukacyjne i melodramaty, by skupić
się na talk-show i krzykliwych nowinkach ze świata gwiazd i
gwiazdeczek. Dlaczego? Ponieważ uświadamiały mi one, że na
tym świecie są ludzie popieprzeni bardziej ode mnie.
Niezależnie jak kiepski miałam dzień, mogłam włączyć
telewizor, zobaczyć, jak jakiś debil mówi swojej żonie i
reszcie świata, że sypia z własną córką, i powiedzieć do
siebie: “Cóż, jestem od nich lepsza”. Szajsowa telewizja
jako terapia dla podbudowania własnej wartości. Nie sposób
tego nie polubić.
Dziś w “Inside Scoop” mówiono
o jakimś świrze, który prysnął parę miesięcy temu z
więzienia w Północnej Karolinie. Szukanie czystej sensacji.
Facet włamał się do mieszkania nieznanego mężczyzny, związał
go i zastrzelił, bo — cytuję — chciał przekonać się, jakie
to uczucie. Autorzy programu wypełnili scenariusz
przymiotnikami w rodzaju: “dziki”, “bestialski” czy
“zwierzęcy”. Bzdura. Pokażcie mi zwierzę, które zabija tylko
po to, by zobaczyć, jak coś umiera. Skąd ten stereotyp
zezwierzęcenia zabójców? Ponieważ ludzie to lubią. To
zgrabnie tłumaczy rzeczy, których nie rozumieją, wynosząc
ludzi na szczyt drabiny ewolucyjnej, a zabójców strącając na
sam dół, między mitologiczne pół ludzkie, pół zwierzęce
monstra w rodzaju wilkołaków.
Prawda jest taka, że jeśli
wilkołak zachowuje się jak psychopata, to nie dlatego, że ma
w sobie coś ze zwierzęcia, lecz że nadal za bardzo pozostaje
człowiekiem. Tylko ludzie zabijają dla sportu.
Program prawie się skończył,
kiedy wrócił Philip.
— Przyjemny trening? —
spytałam.
— Nigdy nie jest przyjemny —
odparł, krzywiąc się. — Wciąż czekam na dzień, kiedy wymyślą
pigułkę, która zastąpiłaby ćwiczenia. Co oglądasz? —
Nachylił się nade mną. — Już się bili?
— Biją się u Springera. Nie
cierpię go. Próbowałam raz obejrzeć jego program.
Wytrzymałam dziesięć minut, odsiewając przekleństwa, by
zrozumieć, co mówią. W końcu stwierdziłam, że nie było tam
nic prócz przekleństw — w przerwach między kolejnymi rundami
bijatyki. To jak zawodowe zapasy w telewizyjnym talk- -show.
Choć może nie jest to zbyt trafne porównanie. Zawodowe
zapasy mają przynajmniej swoją chlubną historię.
Philip zaśmiał się i
zmierzwił moje włosy.
— Co powiesz na spacer? Wezmę
prysznic, a ty obejrzysz program do końca.
— Może być.
Philip pomaszerował do
łazienki. Zakradłam się do lodówki i zgarnęłam kawałek
provolone, który ukryłam wśród warzyw. Kiedy zadzwonił
telefon, zignorowałam go. Jedzenie było ważniejsze, a skoro
Philip już puścił wodę, nie usłyszy telefonu i nie
zorientuje się, że nie odebrałam. Tak przynajmniej sądziłam.
Kiedy usłyszałam, że zakręcił wodę, wcisnęłam ser za sałatę
i pognałam do telefonu. Philip należał do tych, którzy w
porze kolacji decydowali się raczej podnieść słuchawkę, niż
zaufać automatycznej sekretarce. Próbowałam brać z niego
przykład, przynajmniej kiedy był w pobliżu. Pokonałam pół
długości mieszkania, kiedy włączyła się automatyczna
sekretarka. Mój nagrany głos wyśpiewał mdląco słodkie
powitanie i zaprosił dzwoniącego do pozostawienia
wiadomości. I dzwoniący się nagrał.
— Eleno? Mówi Jeremy. —
Zatrzymałam się w pół kroku. — Zadzwoń do mnie, proszę. To
ważne.
Jego głos się urwał. W
telefonie rozległ się świszczący oddech. Wiedziałam, że
kusiło go, by powiedzieć coś więcej, dorzucić ultimatum w
rodzaju “bo-jak-nie”, ale nie mógł tego zrobić. Mieliśmy
umowę. Nie mógł tu przyjechać ani przysłać innych. Oparłam
się pokusie, by pokazać automatycznej sekretarce język. A
figę, nie dostaniesz mnie. Dojrzałość jest przereklamowana.
— To pilne, Eleno — ciągnął
Jeremy. — Wiesz, że nie dzwoniłbym, gdyby było inaczej.
Philip sięgnął po telefon,
ale Jeremy już się rozłączył. Podniósł słuchawkę i podsunął
w moją stronę. Odwróciłam wzrok i podeszłam do kanapy.
— Nie oddzwonisz? — zapytał.
— Nie zostawił numeru.
— Sprawiał wrażenie, jakby
spodziewał się, że go znasz. A w ogóle kto to był?
— Eee… daleki kuzyn.
— A więc moja tajemnicza
sierotka ma rodzinę? Chciałbym któregoś dnia poznać tego
kuzyna.
— Uwierz mi, nie chciałbyś.
Zaśmiał się.
— Uczciwie byłoby odwzajemnić
nawet wątpliwą przyjemność. Ja zapoznałem cię z moją
toksyczną rodzinką. Po przyjęciu weselnym Becky będziesz
chciała odpłacić mi pięknym za nadobne. Wyszukaj szurniętych
kuzynów, którzy spędzili całe lata zamknięci na jakimś
ciemnym strychu. Choć jak przypuszczam, szurnięci kuzyni nie
byliby jeszcze tacy źli. W porównaniu z tym, co cię czeka,
ma się rozumieć. To lepsze niż stryjeczne babki, które od
dzieciństwa opowiadają ci te same historie i zasypiają przy
deserze.
Wywróciłam oczami.
— Gotowy na spacer?
— Dokończę tylko prysznic.
Może zadzwonisz pod 411?
— I dać się skasować
niezależnie od tego, czy podadzą mi numer czy nie?
— To nie wyniesie cię nawet
dolara. Stać nas na to. Zadzwoń. Jeżeli nie uda ci się
znaleźć jego numeru, to może złapiesz kogoś innego, kto poda
ci do niego telefon. Tych kuzynów musi być przecież więcej,
prawda?
— Sądzisz, że mają na tych
strychach telefony? Mieliby szczęście, mając w ogóle prąd.
— Zadzwoń, Eleno — rzekł
udawanie groźnym głosem, znikając za drzwiami łazienki.
Kiedy tylko wyszedł, wlepiłam
wzrok w aparat. Philip mógł sobie żartować, ale wiedziałam,
że naprawdę liczył, iż oddzwonię do Jeremy’ego. W sumie
czemu nie? Tak by zrobił każdy normalny człowiek. Philip
usłyszał wiadomość i niepokojącą nutę w głosie Jeremy’ego.
Odmawiając odpowiedzi na — jak się wydawało — bardzo ważny
telefon, musiałabym wydać się nieczuła i zimna. Człowiek by
oddzwonił. Chciałam być kobietą, która oddzwania po
odebraniu takiej wiadomości. Mogłam udać, że zadzwoniłam. To
było kuszące, ale nie powstrzymałoby Jeremy’ego przed
zadzwonieniem jeszcze raz… drugi… trzeci… bez końca. Nie po
raz pierwszy próbował skontaktować się ze mną w ciągu
ostatnich paru dni. Wilkołaki dysponują w ograniczonym
stopniu zdolnością telepatii. Jeremy wyniósł tę zdolność do
rangi sztuki, głównie dlatego, że dawała mu ona jeszcze
jedną możliwość, by zaleźć komuś za skórę i nękać go tak
długo, aż zrobił, czego od niego żądał. Kiedy próbował się
ze mną skontaktować, skutecznie go blokowałam. Dlatego
zdecydował się w końcu na telefon. To nie tak efektywne jak
bombardowanie czyjegoś mózgu, ale po paru dniach zapełniania
taśmy automatycznej sekretarki poddałabym się, choćby tylko
po to, by się od niego uwolnić. Stanęłam przy aparacie,
zamknęłam oczy i wzięłam głęboki wdech. Mogłam to zrobić.
Mogłam zadzwonić, dowiedzieć się, czego chciał Jeremy,
uprzejmie podziękować, że dał mi znać i odmówić wykonania
tego, czego ode mnie chciał, bo byłam pewna, że będzie
czegoś chciał. Nawet jeśli Jeremy był samcem alfa, a ja
zostałam uwarunkowana, by być mu posłuszną, nie musiałam już
tego robić. Nie należałam do Watahy. Nie miał nade mną
władzy. Podniosłam słuchawkę i wystukałam numer z pamięci.
Po czwartym sygnale włączyła się automatyczna sekretarka.
Usłyszałam początek nagrania, nie głos Jeremy’ego, lecz
kogoś innego, z silnym południowym akcentem, którego dźwięk
sprawił, że miałam chęć natychmiast rzucić słuchawkę. Pot
zaperlił się na moim czole. Temperatura w pokoju skoczyła w
jednej chwili o sto stopni, wypalając połowę tlenu.
Przetarłam twarz dłonią, pokręciłam głową i po- szłam
znaleźć buty, by iść z Philipem na spacer.
Następnego ranka przed
śniadaniem Philip zapytał, o co chodziło Jeremy’emu.
Przyznałam, że nie udało mi się z nim skontaktować, ale
obiecałam, że nadal będę próbować. Kiedy zjedliśmy, Philip
zszedł na dół po gazetę. Zadzwoniłam do Jeremy’ego i znów
włączyła się sekretarka. Choć trudno mi było się do tego
przyznać, zaczęłam się martwić. To nie była moja wina.
Niepokój o moich dawnych braci z Watahy był instynktowny,
niemożliwy do opanowania. A przynajmniej tak sobie
powtarzałam, kiedy moje serce załomotało silniej przy
trzecim nieodebranym połączeniu.
Jeremy powinien tam być.
Rzadko opuszczał Stonehaven, wolał prowadzić swe rządy z
miejsca będącego jego siedzibą władzy, podczas gdy brudną
robotą zajmowali się wierni poddani. No dobrze, to nie była
do końca uczciwa opinia na temat stylu przywództwa
Jeremy’ego, ale nie byłam w nastroju, by kogokolwiek
chwalić. Chciał, żebym zadzwoniła, więc, do licha, powinien
czekać przy telefonie.
Kiedy wrócił Philip, zastał
mnie czuwającą przy aparacie i wpatrującą się weń, jakbym
chciała siłą woli zmusić Jeremy’ego, aby podniósł słuchawkę.
— Wciąż nie odbiera? — spytał
Philip.
Pokręciłam głową. Przyglądał
mi się uważniej, niż lubiłam. Kiedy się odwróciłam, podszedł
i położył mi rękę na ramieniu.
— Martwisz się.
— Właściwie to nie. Ja tylko…
— Nic nie szkodzi, kochanie.
Gdyby chodziło o moją rodzinę, też bym się martwił. Może
powinnaś tam pojechać. Zobaczyć, co się stało. Wydaje się,
że chodziło o coś nagłego.
Odsunęłam się od niego.
— Nie, to jakiś absurd. Wciąż
wydzwaniam…
— Chodzi o rodzinę, kochanie
— powiedział, jakby to był koronny argument przeciwko
wszystkim działom, jakie mogłam wytoczyć.
I dla niego rzeczywiście tak
było. To jedyna rzecz, wobec której nie mogłam zaoponować.
Kiedy Philip i ja zaczęliśmy być ze sobą i zbliżał się
końcowy termin wynajmu przez niego mieszkania, dał mi jasno
do zrozumienia, że chciałby się do mnie wprowadzić, ja
jednak odmówiłam. Potem zabrał mnie na zjazd rodzinny. Tam
poznałam jego matkę, ojca i siostrę, zobaczyłam, jakie są
między nimi relacje i jak ważną rolę odgrywali ci ludzie w
jego życiu. Następnego dnia powiedziałam, by nie przedłużał
umowy najmu. Teraz Philip spodziewał się, że ruszę z pomocą
komuś, kogo uważał za członka mojej rodziny. Czy gdybym
odmówiła, pomyślałby, że nie jestem osobą, na której mu
zależało? Wolałam nie ryzykować. Obiecałam, że będę jeszcze
próbować. I dałam słowo, że jeśli nie dodzwonię się do
Jeremy’ego do południa, polecę do stanu Nowy Jork, by
dowiedzieć się, co się stało.
Za każdym razem, kiedy
dzwoniłam przez następnych kilka godzin, modliłam się, by
odebrał. Ale zawsze włączała się tylko automatyczna
sekretarka.
Po lunchu Philip odwiózł mnie
na lotnisko. |
|