|
Rozdział
2.
KOSTUCHA ZBIERA ŻNIWO
Dochodziła północ. Cichy
przykościelny cmentarz pogrążony był w nieprzeniknionych
ciemnościach dusznej czerwcowej nocy. Oparta plecami o jeden
z wiekowych, porośniętych mchem grobowców drobna blondynka w
czarnej sukience paliła papierosa. Zza chmur wynurzył się
księżyc, gdzieś w oddali, za wysokim ceglanym murem, rozległ
się urywany klakson.
— Pospiesz się! — Kobieta
rzuciła niedopałek między grobowce, zdusiła go obcasem i
zbliżyła się do krawędzi świeżo rozkopanego dołu, przy
którym pracował młody barczysty mężczyzna.
Niepozorny ziemny grób udało
mu się rozkopać zaskakująco szybko. Trumnę wydostał z pomocą
sowicie opłaconych znajomych grabarzy, którzy zrobili swoje
i bez zbędnych pytań zniknęli w mroku nocy. Miał jednak
problem z otwarciem wieka — solidne i zdobne w metalowe
okucia, za nic nie chciało ustąpić.
— Do ciężkiej cholery,
pospiesz się! — Blondynka z rosnącym zniecierpliwieniem
przyglądała się jego szarpaninie.
W końcu się udało. Chłopak
otarł pot z czoła i zapatrzył się w swoje dzieło.
— Odsuń się! — syknęła wciąż
poirytowana kobieta w czerni.
Dopiero widok wbitego w
ciemny, jakby lekko przyciasny garnitur nieboszczyka, nieco
poprawił jej humor.
— Skubaniec wygląda całkiem
świeżo. Powiedziałbyś, że to już ze dwa tygodnie od
pogrzebu? — mruknęła, wyraźnie usatysfakcjonowana.
Młody mężczyzna nie
odpowiedział. Stał w ciężkim milczeniu, przyglądając się
nachylonej nad trumną kobiecie. Podwinęła jej się sukienka,
ukazując zdobne w czarną koronkę pończoch szczupłe udo.
Nerwowo przełknął ślinę i odwrócił wzrok.
— Wyciągnij go, na co
czekasz?! — Dopiero jej autorytatywny, lekko zachrypnięty
głos przywrócił go do porządku.
Na myśl o dotknięciu trupa
młody mężczyzna spanikował. Wiedział jednak, że jego
towarzyszka nie znosiła mięczaków, więc złapał nieboszczyka
pod pachy i, posapując, wyjął zwłoki z trumny. Poszło
raz-dwa — gość był szczupły i drobny, a jemu nie brakowało
przecież krzepy. Wytaszczył go z trumny i położył w wąskim
przejściu wzdłuż dwóch murowanych rodzinnych grobowców.
Jedwabny krawat, wełniana marynarka, prążkowana koszula —
rozebranie umarlaka kosztowało go trochę trudu, jakoś się z
tym jednak uporał. Spodnie zostawił. Dopiero kiedy
towarzysząca mu kobieta kazała je zdjąć, zabrał się za
rozpinanie skórzanego paska. Żenująco trzęsły mu się ręce.
Latały tak, że ledwo poradził sobie ze sprzączką. Od trupa
lekko zalatywało wonią rozkładu. Żałował, że nie założył
rękawiczek, i brało go na wymioty. Wiedział jednak, że za
nic nie powinien okazywać emocji, nie chciał przecież wyjść
na słabeusza…
— A buty? — zapytał cicho,
odkładając na bok trzymaną w ręku latarkę, którą od czasu do
czasu sobie przyświecał.
— Buty też. Rozbierz
zdechlaka, jak do rosołu. — Blondynka cichutko się zaśmiała
i wyjęła z torebki paczkę cameli.
Zsunął nieboszczykowi
spodnie. Gatki miał czarne, obcisłe; wyglądały na drogie.
Zdejmując je ze sztywno ułożonego ciała, bał się, że
przypadkiem dotknie czegoś, czego za nic dotknąć by nie
chciał, ale udało mu się rozebrać umarlaka bez dodatkowych
przygód. Na penisa zerknął przelotem, jakby na zasadzie
porównania chciał się przekonać, że u niego wszystko w
normie. Szybko jednak odwrócił wzrok i spłonął rumieńcem. Co
też mu chodziło po głowie?
Kobieta w czarnej sukience
dopaliła kolejnego papierosa i wyjęła z torebki komórkę.
Wiedział, że czasem lubi pstryknąć parę fotek, więc czekał,
aż zabawa jej się znudzi. Poszło szybko — parę zdjęć i było
po wszystkim. Wyglądała na zadowoloną i nieco się rozluźnił.
Nie powinien się tak spinać, nie działo się w końcu nic
złego. Panowali nad sytuacją, on panował.
— Fantastycznie! — Blondynka
w końcu schowała telefon i przysiadła na jednej z
granitowych płyt nagrobnych.
Trochę drażnił go jej brak
szacunku dla tego miejsca, nie miał jednak na tyle odwagi,
żeby zwrócić jej uwagę. Nie znosiła, kiedy ktokolwiek ją
pouczał. On z kolei nie cierpiał, kiedy wpadała w jeden z
tych swoich drażliwych nastrojów… Bywała wtedy nieznośna.
Podniósł z ziemi torbę —
średniej wielkości, opatrzoną logiem Adidasa, mogła służyć
komuś, kto lubi wieczory na siłowni. On znalazł dla niej
inne zastosowanie… Piła była niewielka, jednak ostra.
Niezawodna, absolutnie niezbędna. Kobieta nie spuszczała z
niego wzroku i poczuł dumę. Był jej potrzebny, bez niego
nieźle by się z tym wszystkim namęczyła. Jasne, dałaby radę,
zawsze przecież powtarzała, że poradzi sobie z każdym
możliwym cholerstwem. Ale dźwiganie tego truposza? Tutaj
mogłaby mieć pewne problemy. „Z dźwiganiem sztywniaków tak
łatwo nie jest” — pomyślał.
— Strasznie się dziś
guzdrzesz. — W jej głosie usłyszał pierwszą nutkę
zniecierpliwienia.
Przypomniał sobie o pile i
zacisnął spocone palce na jej trzonku. Wiedział, co ma
robić, jednak chyba dopiero teraz dotarło do niego, jak
upiornie będzie to wyglądać. Klęknął za głową nieboszczyka,
mobilizując się do akcji. Kobieta wstała i podeszła bliżej,
wyraźnie nie chcąc stracić najlepszej części spektaklu.
Poprosił, żeby mu poświeciła. Latarkę złapała niechętnie,
jakby bała się, że złamie sobie paznokieć. Oświetliła jednak
głowę denata i w milczeniu czekała na rozwój sytuacji. Młody
mężczyzna przytknął ząbkowane ostrze do szyi trupa. Woskowa
skóra sprawiała wrażenie zwiotczałej, pergaminowej. „Tnij,
zanim ona się wkurwi!” — usłyszał w głowie ponaglający głos
i wykonał pierwszy ruch ręką.
Spodziewał się, że tryśnie
krew, dopiero po chwili przypomniał sobie, że przecież
zmarli nie krwawią. Brak krążenia, czy co tam — nie bardzo
się na tym znał, ale w końcu jakoś się uspokoił. Skoro nie
będzie krwi… Złapał trzonek piły obydwiema rękami i
pracował, aż pot zalał mu oczy. Otarł czoło wierzchem dłoni
i piłował dalej. W końcu głowa denata zwisła na resztkach
czegoś, co wyglądało jak na filmach o zombie, i chłopak z
trudem opanował mdłości.
— No zróbże to raz a dobrze!
— Blondynka kucnęła obok niego i oblizała wargi.
Pomyślał, że może trzeba też
było zabrać siekierę, ale na głos nie powiedział ani słowa.
Ostatecznie rozprawił się za to z głową, która poturlała się
w wysoką trawę, pomiędzy grobowce. Kobieta syknęła. Skulił
się i wycofał, szybko znikając jej z oczu. Przyświecając
sobie latarką, wpatrywała się w trawę. W końcu roześmiała
się głośno, perliście i podniosła głowę nieboszczyka, jakby
trzymała kulę do kręgli.
Chmury zasłoniły zbliżający
się do pełni księżyc. Chłopak pomyślał, że może to znak.
Czuł, że robią coś złego, nie potrafił jednak stwierdzić,
jak bardzo było to złe. Jej się podobało. A to, co cieszyło
ją, zawsze przecież radowało i jego, więc może nie powinien
się zamartwiać?
Blondynka przybliżyła twarz
do twarzy umarlaka, jakby chciała złożyć na jego sinych
wargach ostatni pocałunek. W końcu podeszła do jednego z
nowszych ziemnych grobów i bez słowa, z malującą się na
twarzy nienawiścią, nabiła głowę na ostrą końcówkę pionowego
ramienia metalowego krzyża. Zaskoczony upiornym
przedstawieniem chłopak krzyknął, zakrywając usta dłonią.
Roześmiała się i wytarła ręce w sukienkę.
— Strasznie dziś jesteś
nadwrażliwy — rzuciła kąśliwym tonem.
Zanim odeszli, tylko raz
odważył się spojrzeć tam, gdzie wbita niczym na pal tkwiła
głowa zmarłego przed dwoma tygodniami Wojciecha Dworzaka.
Ruszyli w stronę wyrwy w ceglanym murze, której od lat nie
zdołał naprawić miejscowy proboszcz. Ktoś wjechał ponoć w
ogrodzenie półciężarówką, a szkody wciąż ułatwiały wejście
na cmentarz takim jak oni — tym, którzy nie boją się tego,
co zastaną nocą pomiędzy grobami. Chłopak szedł parę kroków
za kobietą, powłócząc nogami. Bolało go w krzyżu i łupało w
głowie. Był niewyspany i głodny, w dodatku czuł, że spisał
się raczej marnie. Tym większą odczuł radość, kiedy obróciła
się w jego stronę i powiedziała, że był niesamowity. Skinął
głową, zbyt wzruszony, żeby cokolwiek wykrztusić. Zrobiłby
dla niej wszystko — to wiedział od zawsze. Mógł tylko mieć
nadzieję, że ona też o tym wie…
* * *
Duża, efektownie urządzona
łazienka tonęła w bursztynowym blasku świec. Klaudia
zanurzyła czubki palców w pachnącej wanilią wodzie. Idealna.
Nie za ciepła, nie za zimna. Jedwabny szlafrok z szelestem
opadł na marmurową posadzkę i kobieta weszła do wanny.
Uwielbiała długie, samotne kąpiele — Hubert znowu wyjechał
służbowo, więc nie musiała się martwić, że będzie czegoś od
niej chciał. Podłożyła sobie ręcznik pod głowę i przymknęła
oczy. Jak dobrze… Ciepła woda zdjęła z jej barków napięcie
minionego dnia, koiła nerwy, pieściła zmysły. Gdzieś w głębi
domu zadzwoniła jej komórka, ale miała to gdzieś. Teraz
odpoczywała, a cały świat mógł nawet zniknąć. Po jakichś
dwóch minutach telefon odezwał się po raz kolejny.
Melodyjka, która jeszcze niedawno tak jej się podobała,
teraz brzmiała wyjątkowo irytująco. „Pewnie Hubert” —
pomyślała i nagle poczuła złość. Sprawdzał ją, chciał
wiedzieć, co robi. Czy jest w domu i czy aby na pewno jest
sama. Nie pamiętała dokładnie, kiedy to się zaczęło, ale
czuła, że Hubert zrobił się podejrzliwy. „Nie trzeba się
było pieprzyć z tym barmanem”… Był cholernie przystojny i
przeżyła z nim niezapomniane chwile, ale przecież nawet taki
ogier nie był wart utraty wszystkiego. Hubert na dniach jej
się oświadczy — wiedziała przecież, że dochodzą do tego
etapu. Nie mogła stracić takiej okazji, byłaby ostatnią
idiotką! Telefon rozdzwonił się ponownie.
— Kurwa mać! — Kobieta
szpetnie zaklęła i otwarła oczy.
W pierwszej chwili chciała
wyjść z wanny i odebrać przeklętą komórkę, w końcu jednak
się rozmyśliła. Za dobrze jej się leżało w ciepłej wodzie,
żeby w pośpiechu z niej wychodzić, a później jeszcze
wycierać zachlapaną posadzkę. Melodyjka terkotała gdzieś w
salonie, w końcu zamilkła. Tak, to musiał być Hubert. Nikt
inny nie wydzwaniał do niej z takim zacięciem. Sięgnęła po
kokosowy szampon i wmasowała go we włosy. Chyba powinna
podciąć rozdwojone końcówki… Masując głowę opuszkami palców,
myślała o swoim najnowszym facecie. Kiedy go poznała, była z
kimś innym. Zresztą Hubert nie zrobił wtedy na niej żadnego
wrażenia. Pękaty, łysy i niski, z brzuchem idącym kilka
kroków przed nim. W dodatku miał wąsy, czego serdecznie u
facetów nie znosiła. Dopiero kiedy się dowiedziała, że
posiada kilka hoteli w mieście, w tym dwa pięciogwiazdkowe,
zrozumiała, że to jej szansa na lepsze jutro. Miała
dwadzieścia osiem lat i wielkie marzenia. Niestety, do ich
realizacji brakowało jej kasy. Hubert miał na karku
pięćdziesiątkę, krzywe zęby, nieświeży oddech i brzuszysko
zapalonego piwosza. Miał też jakieś dwanaście milionów w
gotówce, trzy ekskluzywne samochody, apartament pod Lizboną
i olbrzymi dom na zalesionych wzgórzach górujących nad ich
miastem. Urządzoną z rozmachem willę pokochała od pierwszej
wizyty. Łazienki z wannami na lwich łapach, szerokie łoża z
baldachimami, pokój kąpielowy z basenem, siłownia, sauna,
sześć kominków i olbrzymi taras z widokiem na migoczące w
dole wieczorne światła miasta. Czy dziewczyna, która jeszcze
niedawno ledwo wiązała koniec z końcem może chcieć czegoś
więcej?
W salonie umilkły ostatnie
takty śpiewanej przez Gretchen Wilson piosenki; skończyła
się płyta. Dobrze, że kiedy nie było Huberta, mogła do woli
słuchać swojego ukochanego country. Gospodarz domu lubił
wyłącznie muzykę klasyczną, która wpędzała ją w naprawdę
kiepski nastrój.
Sięgnęła po gąbkę. Namydlała
właśnie prawą nogę, z zamiarem przeciągnięcia łydki maszynką
do golenia, kiedy gdzieś z parteru usłyszała odgłos
tłuczonego szkła. Podciągnęła się wyżej i zacisnęła dłonie
na krawędziach wanny. Włączyła alarm? Chyba tak… A jeśli
znowu zapomniała? Przygryzła wargi, nasłuchując. Cisza.
Jednak odgłos tłuczonego szkła wciąż jeszcze pobrzmiewał w
jej głowie. Oddychała płytko, z drżeniem nasłuchując
dochodzących z dołu odgłosów. Nie działo się jednak nic
niepokojącego, więc w końcu się odprężyła. Coś musiało jej
się przesłyszeć… Łydki ogoliła raz-dwa. Później przejechała
jeszcze maszynką uda, choć zrobiła to niestarannie. Hubert
uwielbiał jej gładkie, aksamitne ciało bez jednego włoska.
Ale skoro go nie było…
Miała odkręcić kran z ciepłą
wodą, kiedy na dole coś trzasnęło. Cichy, ledwie słyszalny
odgłos mógł być zupełnie niegroźny, a jednak jej serce
przyspieszyło. Pewnie dlatego, że jeszcze do niedawna
mieszkała w maleńkiej, zagraconej kawalerce. Ponad
sześciuset metrowy piętrowy dom wciąż jeszcze lekko ją
onieśmielał, zwłaszcza kiedy była w nim sama.
Przygryzła wargi.
Cisza…
Nasłuchiwała przez parę
minut, w końcu zdecydowała, że jak tylko wyjdzie z kąpieli,
zadzwoni po ochronę. Niech przyjadą i się rozejrzą. Może
akurat trafi na tego przystojnego bruneta, który był u nich
z interwencją jakiś miesiąc temu. Na myśl o barczystym
kolesiu w całkiem seksownym ciemnym uniformie złapała za
maszynkę z różową rączką i staranniej ogoliła wewnętrzną
stronę ud. W końcu nigdy nie wiadomo, jaka przygoda może
spotkać chwilowo samotną atrakcyjną kobietę. Uśmiechnęła się
pod nosem. Zeszłonocny seks z Hubertem przypomniał jej się,
kiedy dolewała do wanny gorącej wody. To, jak nad nią sapał,
jak obficie się pocił, rzęził i dyszał… I te jego obrzydliwe
teksty. O jej cipie, cyckach, dupie. Czasem tak się nawet
zastanawiała, czy cała ta jego kasa jest tego warta. A
później on kupował jej bransoletkę z diamentami i na chwilę
wracał jej dobry nastrój. Olać grube miliony tylko dlatego,
że facet jest obleśną świnią? Musiałaby być kompletną
idiotką!
Z tego, że ktoś stoi w
otwartych łazienkowych drzwiach, zdała sobie sprawę jakąś
sekundę później. Krzyknęła, osłaniając rękoma piersi.
Nieznajoma blondynka w eleganckiej czarnej sukience
przyglądała jej się z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
Drobna, parę lat po czterdziestce, z jasnymi oczyma i
wydatnymi kośćmi policzkowymi, przypominała nieco Michelle
Pfeiffer.
Klaudia siedziała nieruchomo,
nie mając pojęcia, co robić. Wyjść z wanny i bryzgając
dookoła wodą, owinąć się ręcznikiem? Siedzieć i czekać na
rozwój sytuacji?
— Kim pani jest? —
wykrztusiła w końcu, zbyt wściekła, żeby dłużej przejmować
się swoją nagością.
Blondynka nie odpowiedziała.
Wyjęła paczkę cameli z wysadzanej czarnymi kamieniami
kopertowej torebki i jak gdyby nigdy nic zapaliła papierosa.
— Tu się nie pali! Hubert nie
znosi dymu, poza tym…
— Zamilcz! — Jedno krótkie
słowo, wypowiedziane głosem, od którego nawet w ciepłej
kąpieli Klaudię przeszły ciarki.
— Kim pani jest? — powtórzyła
przez zaciśnięte gardło.
Kobieta zaciągnęła się dymem.
Wciąż stała oparta o framugę, z przymkniętymi oczyma,
wyraźnie rozluźniona, pewna siebie.
Nagle dziewczyna zrozumiała —
to musi być ta suka Wanda, była żona Huberta. Przecież stale
opowiadał, jaka z niej pazerna kurwa. Pewnie wpadła po
jakieś wartościowe rzeczy, świetnie wiedząc, że gospodarz
wyjechał. Podczas ich rozwodu wydarła z niego tyle, ile
zdołała, ale widać wciąż było jej mało… Dziewczyna poczuła
palącą złość. Nie miała pojęcia, że ta stara bladź ma
jeszcze klucze! „Swoją drogą, Hubert mógłby jakoś to
rozwiązać, dupek jeden” — pomyślała.
Kobieta zdusiła papierosa o
framugę drzwi i rzuciła niedopałek na marmurową posadzkę.
Klaudia zagryzła zęby w bezsilnej złości, nie powiedziała
jednak nawet słowa.
Młody, barczysty chłopak z
burzą jasnych włosów i lekko otępiałym spojrzeniem, zjawił
się w łazience chwilę później. Wcześniej musiał stać w
korytarzu, bo kąpiąca się dziewczyna nie usłyszała jego
kroków. Szok, jaki przeżyła na jego widok, niemal odebrał
jej oddech, wiedziała jednak, że nie może panikować. Jeśli
pokaże im, jak bardzo się boi, będzie po niej. A przecież
chodziło tylko o kasę, musiało chodzić o przeklętą mamonę. A
Hubert zapłaci za nią każdą sumę, tego była pewna. A może
nie? W końcu nie ona jedna miała parę cycków i gładko
wygoloną szparkę. Przeszedł ją dreszcz. Co jeśli Hubert
wynajął detektywa? Jeśli ktoś ją śledził, robił jej zdjęcia,
odkrył, co wyprawia, kiedy go nie ma? Może ten jego wyjazd
to tylko fragment starannie dopracowanego planu, misterna
gra, w której on jest tym, który powinien mieć alibi? Może
chce ją nastraszyć albo, co gorsza, pozbyć się jej na dobre?
Może ma już na oku inną, może…? Klaudii zachciało się
płakać. Powinna być dla niego milsza, powinna bardziej się
starać. Dał jej w końcu wszystko, a ona robiła mu łaskę,
rozkładając przed nim nogi. „Kiedy tylko wróci, pokażę mu,
jak bardzo jestem wdzięczna. Kiedy tylko wróci, zrobię
wszystko. Niech tylko sobie pójdą, niech mnie zostawią w
spokoju” — pomyślała.
Stojąca w progu blondynka
przyglądała jej się z błąkającym się na pociągniętych
błyszczykiem wargach uśmieszkiem.
— Posłuchajcie, jeśli chcecie
kasy, to Hubert… — zaczęła.
Kobieta w czarnej sukience
podniosła dłoń, skutecznie ją tym gestem uciszając. A
później spojrzała dziewczynie prosto w oczy i kazała jej
wyjść z wanny.
— Co? — wykrztusiła Klaudia,
jednak jej ciało zaskakująco posłusznie wykonało polecenie.
Po chwili stała naga,
ociekając wodą prosto na posadzkę z różowego marmuru.
Chłopak, który zerkał nieznajomej przez ramię, wodził
wzrokiem po jej kobiecych krągłościach. Oczy mu się skrzyły,
widać było, że miałby ochotę jej dotknąć. Obecność kobiety
musiała go jednak blokować, a Klaudia zrozumiała już, że z
tej dwójki to ona rozdawała karty.
— Rozbij lustro nad umywalką
— powiedziała nieznajoma delikatnym, niemal aksamitnym
głosem. — No już, rozbij je. Chociażby tamtą donicą. —
Skinęła głową w stronę stojącego przy oknie kaktusa w dużej
ceramicznej donicy w etniczne wzory.
Przywieźli go z Hubertem z
Malty, z ich pierwszej wspólnej podróży — przypomniała sobie
Klaudia, połykając łzy. Długie, ciemne i mokre włosy
oblepiały jej plecy, pod stopami czuła chłód marmurowej
posadzki. Kiedy szła w stronę sięgającego podłogi
panoramicznego okna, zdradziecko drżały jej kolana.
Wzorzysta donica była cięższa, niż mogłaby się spodziewać.
Złapała ją obiema rękami i przygryzła wargi z nadzieją, że
całkiem się nie rozklei. Nie mogła okazywać strachu,
wszystko, tylko nie to. Jeśli teraz wpadnie w histerię,
będzie po niej. Zresztą może ochrona była już w drodze?
Skoro do domu weszła para intruzów, powinni przecież
przyjechać. Chyba że znowu zapomniała o alarmie…
— Pospiesz się! — Głos
jasnowłosej nieznajomej stracił całą swoją delikatność. Był
już tylko niecierpliwy, lekko chropowaty.
Klaudia nie chciała tego
robić, naprawdę nie chciała. Działała jednak jak automat,
jakby coś, jakaś złowroga siła, zdalnie sterowała jej
ciałem. Wzięła zamach i rąbnęła donicą w duże lustro
oprawione w migoczące złotymi drobinkami ramy. Pękło, jednak
się nie rozbiło. Walnęła jeszcze raz i jeszcze; wciąż
tkwiący w donicy kaktus poharatał jej przedramiona. Wszystko
w niej krzyczało, żeby chociaż próbowała uciekać, ale jej
ciało nie chciało słuchać — zupełnie jakby stojącej w progu
nieznajomej udało się je zaprogramować według własnego
chorego widzimisię. Lustro w końcu się rozbiło — kilka
ostrych odłamków z cichym brzękiem wpadło do umywalki.
— Wiesz, co masz robić,
prawda? — zapytała cicho kobieta w czarnej sukience.
Starając się opanować drżenie
dłoni, Klaudia sięgnęła po wyglądający na najostrzejszy
odłamek. Nie chciała umierać. Nie tak, nie teraz, nie kiedy
opływała we wszystko, o czym zawsze marzyła. W głosie
nieznajomej było jednak coś, co dosłownie ją zniewoliło.
— No już. Bądź grzeczną
dziewczynką. — Blondynka zachęcała ją do samozagłady głosem,
którym mogłaby prosić rozdokazywane dziecko o założenie
bucików.
Klaudia spojrzała w rozbitą
taflę — dziesiątki strzaskanych odłamków tworzyły kolaż z
jej wykrzywioną strachem twarzą w roli głównej. Zacisnęła
palce na trzymanym w ręku kawałku szkła, krew z rozciętej
dłoni zaczęła skapywać na posadzkę. Krwistoczerwona posoka
na różowym włoskim marmurze… Kobieta w czarnej sukience
podeszła bliżej, jakby całą sobą chciała się nacieszyć
spektaklem. Klaudia podniosła ostro zakończony odłamek i po
chwili wahania, działając jak automat, z impetem wbiła go
sobie w oko. Stojący w progu jasnowłosy chłopak przeciągle
jęknął; nieznajoma blondynka kucnęła, umoczyła czubki palców
w zdobiącej podłogę posoce i podniosła je do warg. Zawsze
lubiła żelazisty smak krwi. Przypomniał jej, jak kruche bywa
życie i jak bardzo trzeba je cenić.
Dziewczyna opadła na podłogę.
Wbity w gałkę oczną odłamek wszedł głęboko, nie dawał szans
na przeżycie. Umierając, pomyślała o matce — farbowanej na
tandetny żółty blond zaniedbanej kobiecie bez kilku zębów,
za to z kilkoma kilogramami nadwagi. „Wielkie pieniądze
nigdy nie dają szczęścia” — to było jej ulubione życiowe
motto. Klaudia zawsze się wściekała, kiedy matka zaczynała
tę gadkę, teraz jednak pomyślała, że musiało w tym być
ziarnko prawdy. Gdyby nie spotkała Huberta, pewnie wciąż by
żyła. W zagraconej kawalerce, z paroma groszami w kieszeni,
a jednak młoda, zdrowa i pełna energii. „Kurwa, jak boli…”.
Zanim straciła przytomność, doświadczyła bólu, jakiego nie
życzyłaby najgorszemu wrogowi. W końcu nadeszła wieczna
ciemność, a z nią cisza, błogość i znieczulenie.
— Widziałeś? Całkiem
konkretnie to załatwiła. — Blondynka w czerni trąciła martwą
dziewczynę czubkiem eleganckiego skórzanego buta na szpilce
i skinęła na chłopaka. — Chodźmy. I tak długo tu
zabawiliśmy.
W głębokim milczeniu pokonali
schody, przeszli przez pełen antyków hol i wyszli na
zewnątrz. Noc była parna, zanosiło się na burzę. Blondynka
jeszcze raz oblizała unurzane we krwi palce i głośno się
roześmiała.
— To jednak święta prawda, że
człowiek nie zna dnia ani godziny — powiedziała lekkim
tonem, kiedy prowadzącą wśród rosnących szpalerem tuj
wybrukowaną ścieżką szli w stronę furtki.
Chłopak nie odpowiedział.
Wciąż jeszcze zszokowany widzianą w pełnej marmurów łazience
sceną oddychał ciężko i bił się z myślami. Tamten truposz to
jedno, ale zabicie kogoś w taki sposób? A może nie powinien
się tak przejmować? Jej z pewnością się podobało… |
|