Pośliznął się na
błotnistej ziemi i upadł. W tym samym momencie z pobliskiego
grobu wystrzeliła nadgniła ręka, łapiąc go za kostkę. Chrupnął
kruszony marmur, a spod spodu wychyliła się głowa: obdarta ze
skóry, z pożółkłymi, wyszczerzonymi zębiskami.
Sparaliżowany
strachem Franek nie mógł wykonać najmniejszego ruchu.
Monstrum, kręcąc
tułowiem niczym wąż, zaczęło powoli wypełzać z ziemi. Na chwilę
rozluźniło uścisk, chcąc mocniej zaprzeć się o grunt.
To była jego szansa.
Odskoczył do tyłu,
lądują plecami w kałuży, by już chwilę później gnać ciemnymi,
cmentarnymi ścieżkami.
Słysząc za sobą
wściekły ryk, przyśpieszył, bojąc się nawet obejrzeć.
Biegł ile sił w
nogach, rzucając na boki przerażone spojrzenia.
Co rusz, z któregoś
grobu spadała płyta, fontanny błota strzelały w niebo,
rozchlapywane przez próbujące się uwolnić truposzczaki.
Armagedon - Dzień
Sądu Ostatecznego.
Franek nie miał
pojęcia, jak się tu znalazł. Po prostu ocknął się cały
przemoczony, ubabrany pokrywającym cmentarz błotskiem. Nad nim
schylała się pozbawiona skóry maszkara, o wyłupiastych, rybich
oczach. Dziury w jej garniturze odsłaniały rozkładające się
ciało. Machając szaleńczo rozczapierzonymi palcami, coraz
bardziej zbliżała pożółkłe zębiska do twarzy mężczyzny.
Pomimo przerażenie, w
ostatniej chwili wyprowadził prawego sierpowego w otwór nosowy.
Głowa odskoczyła do tyłu i pobujała się chwilę na cienkiej szyi.
W wodnistych oczach odbiło się zdziwienie.
Mężczyzna poderwał
się na równe nogi, jednak nim zdążył rzucić się do ucieczki,
kościste ramiona chwyciły go od tyłu. Szarpał się i wierzgał,
czując na karku zgniły oddech drugiego truposzczaka. W tym
czasie jego kompan pozbierał się już po niedawnym ciosie i
kuśtykając, zaczął się zbliżać.
Franek szaleńczymi
kopniakami starał się odpędzić napastnika. Na próżno.
W desperackim
porywie, szarpnął głową do tyłu, waląc prosto w potylice
stojącej z tyłu maszkary. Rozległo się ciche chrupnięcie, jakby
ktoś rozbił skorupkę jaja i mężczyzna wylądował na ziemi.
Przetoczył się w bok,
unikając o włos zakrzywionych szponów. Gdy znalazł się poza ich
zasięgiem, skoczył na równe nogi i zaczął biec.
Dopiero po
kilkudziesięciu metrach zauważył nadgniłą dłoń, nadal kurczowo
wczepioną w poły koszuli. Krzywiąc się z obrzydzenia, rozwarł
martwe palce, wyrywając przy tym spory kawał materiału. Nie
zwalniając, wyrzucił trofeum daleko od siebie.
Jednak wraz z
przebywaniem kolejnych metrów mężczyźnie zaczynało brakować
tchu, z kolei liczba mijanych zombie rosła w zastraszającym
tempie. Wyłaziły z grobów jeden po drugim, podążając śladem
dzisiejszej kolacji – jego śladem. Musiał cały czas poruszać się
po ścieżce, co chwilę wymijając tych, którzy dotarli, aż tutaj.
Wiedział jednak, że w
końcu stłoczą się na tyle, by zatarasować przejście. A wtedy…
Franek skrzywił się,
czując świdrujący pod czaszką ból. Widział jedynie na jedno oko
- pewnie upadając uszkodził nerw.
„Cholera, kiedy się
wydostanę, prawdopodobnie do końca życia zostanę kaleką”,
pomyślał.
„JEŻELI się stąd
wydostaniesz” – dopowiedział ukryty pomiędzy fałdkami kory
mózgowej Duszek Pesymizmu.
Mężczyzna już miał mu
przyznać rację, gdy niespodziewanie z jego ust wydobył się
okrzyk radości.
Jakieś pięćdziesiąt
metrów z przodu znajdowała się kapliczka.
Usłyszał gardłowy
warkot. Spojrzał w prawo i w ostatniej chwili uchylił się przed
kłapiącymi zębiskami ponad dwumetrowego zombiaka.
Czterdzieści metrów.
Trzydzieści.
O, Boże!
Wejście do budynku
tarasowało kilkunastu truposzy, ustawionych jeden przy drugim.
Nawet piszczela by nie wetknął.
- Więc to koniec –
szepnął mężczyzna, zwalniając.
Poczuł, jakby całe
życie uciekło ze zmęczonego ciała.
Trwało to może kilka
sekund, po których gdzieś wewnątrz odezwał się instynkt
przetrwania. Jego „głos” stawał się coraz donośniejszy. Wkrótce
zagłuszył wszystkie wątpliwości i wziął górę nad straceńczą
rezygnacją.
- Jak zginąć, to w
walce – mruknął Franio i rzucił się do przodu, młócąc szaleńczo
rękami.
Pierwszy cios oderwał
zgniłkowi żuchwę, drugi połamał żebra.
Kolejnego sierpowego
wymierzył zbliżającej się do niego, skulonej staruszce. Ręka z
obrzydliwym odgłosem zagłębiła się rozłupanej chaszcze.
Zombie
zdezorientowane nagłym atakiem, rozluźniły szyk. Pomagając sobie
łokciami, wdarł się do środka i zaczął zamykać ciężkie, metalowe
podwoje. Już prawie się udało, kiedy niespodziewane uderzenie
odrzuciło go do tyłu.
Wylądował na plecach,
z trudem łamiąc oddech. W rozbitej głowie szalała karuzela.
Zamknął oczy, a kiedy je ponownie otworzył, stali nad nim,
stłoczenie dookoła.
Szlochając,
przewrócił się na brzuch i zaczął czołgać w kierunku ściany.
O dziwo, nie
próbowali go zatrzymać. Cały czas czekał jednak na pierwsze
ugryzienie pożółkłych zębów, wpijających się w różowe,
tłuściutkie ciało.
Gdy oparł się o zimny
kamień, poczuł się trochę pewniej. Jednocześnie zrozumiał, że to
już koniec drogi. Dalej nie ma gdzie uciekać.
Zombiaki wlewały się
głównym wejściem, niczym woda przez przerwaną tamę. Jeden za
drugim, grzechocząc kośćmi, ciągnąc po podłodze beznogie
odwłoki. Tu i tam człapały pozbawione głów ofiary wszelakich
wypadków, prowadzone przez usłużnych kompanów.
Tłoczyli się i
tłoczyli, wlepiając spojrzenia zimnych, rybich oczu. Pomimo to,
żaden się nie zbliżył. Wpatrywali się tylko wygłodniałym
wzrokiem, pomrukując co chwilę między sobą.
Franek poczuł, że już
dłużej tego nie zniesie.
Uniósł zaciśnięte
pięści do góry, gotowy na ostatnie starcie.
- No chodź ta,
oberwańcy, co bym mógł wam w dupska nakopać! – wrzasnął –
Myślicie, że się was boję?!
Jeden z
zombiaków, olbrzym w podartym, wojskowym mundurze, wystąpiwszy
przed szereg, ruszył w kierunku
mężczyzny
miarowym krokiem.
Ten od razu pożałował
niewyparzonego języka.
- O żesz ty-y-yyyy –
załkał, zasłaniając ramionami głowę.
Truposz pochylił się
nad nim, z ust wydobyły się opary zgnilizny.
- Franiu, to ja,
Staszek... Co ty wyrabiasz? Cały cmentarz na nogi postawiłeś… –
zagadnął.
Ręce nieco się
rozsunęły.
-Hę? – tylko tyle
potrafił wydukać.
- Przyjacielu – w
oczach umarlaka odbiła się troska – Co ci strzeliło do łba, żeby
w środku dnia wykopać się na powierzchnię i urządzać jogging?
Dobrze, że cię Alojz znalazł, bo nie wiadomo, jakby się to
skończyło. Zobacz, co zgubiłeś, gdy tak beztroska zdupczałeś
przed nami.
Wyciągnął otwartą
dłoń. Na jej wierzchu spoczywała niewielka, okrągła kuleczka. Po
chwili przekaturlała się ku palcom, a w świetle palących się w
kaplicy świec zalśniła niebieska tęczówka.
- Jezus Maria –
jęknął Franio– Jezuuuus Maaaa…
Nie zdołał dokończyć.
Staszek celnym pchnięciem umieścił oko na właściwym miejscu, po
czym kilkoma lekkimi uderzeniami w czaszkę Franka skontrował je
nieznacznie.
Mężczyzna potrząsnął
głową i powłóczył zdziwionym spojrzeniem dookoła. Teraz widział
poprawnie, ból momentalnie zniknął.
Zrozumiał.
- Matko
Przenajświętsza! – zawył – Ja nie żyję! Jak to się stało, o
Boże, o Boooże..
Zombiaki zaczęły
spoglądać jeden na drugiego.
- Pogięło biedaka do
reszty, czy jak? – zapytał cieniutkim głosem kościsty truposz o
wypomadowanych wąsach.
Jego sąsiadka
prychnęła, poirytowana.
- A jużci, jaki za
życia, taki po śmierci – łażąca reklama Alzheimera.
Staszek spojrzał na
nią zaniepokojony.
- Lidka, sądzisz, że
to już mu zostanie?
- A gdzie tam –
pokręciła głową, aż chrupnęło – Henio Wierzba, Panie świeć nad
jego skremowanymi kośćmi, kiedy jeszcze był w jednym kawałku, to
regularnie miewał podobne napady. Biedakowi trzeba po prostu
trochę odpoczynku, zgniłego, podziemnego powietrza i wróci do
normy. Dzień, góra dwa...
- Skoro tak mówisz –
mruknął nie do końca przekonany Stasio – Dobra kamraci, łapiemy
pod rączki i niesiemy do domu. Ino piorunem!
Franek nawet się nie
opierał. Chlipał tylko cicho, schowawszy głowę w poły marynarki.
Uspokoił się dopiero, gdy poczuł pod sobą znajomy cokół
rodzinnego grobowca, a kamienne drzwi zasunęły się ze zgrzytem.
- Kolorowych snów –
usłyszał przytłumiony głos Staszka.
Franio, smarknąwszy
żałośnie w pożółkłą koszulę, przewrócił się na bok i już kilka
minut później, chrapał w najlepsze.
Lidka miała rację -
następnego dnia był jak „nowo zmartwychwstały”. Co się zaś tyczy
opisanych wydarzeń, zdały się mu tylko złym snem, o którym –
zresztą - wkrótce zapomniał.
Bo umarli czasem
miewają koszmary o tym, że nadal są żywi.
AUTOR:
Jan Czarny
|