|
Czy mogę
się przysiąść? Widzę że jest pani bardzo smutna, musiało się
zatem wydarzyć jak wnioskuję coś złego, co pogrążyło panią w tak
złym nastroju. Nic pani nie odpowiada a mnie serce ściska ten
widok, pani załzawionych oczu. Mam sobie pójść? Ma pani dosyć
życia? Pani kochana! Skąd ja to znam. I znowu pani milczy,
niech no się więc przedstawię, mam na imię Dedulus Mańkowski i
wiem co pani pomoże, no niech się już pani nie zapiera jak
dziecko, nie jestem mordercą ani też żadnym osiedlowym
gwałcicielem, chciałbym tylko pomóc. Pani pozwoli że się
przysiądę. Słucham? Niestety nie palę, ależ zimne dziś
popołudnie. Skoro już podałem pani swe imię czy mógłbym usłyszeć
także pani? Och to bardzo ładne imię.Więc skoro już się znamy
czy mogę opowiedzieć pani pewną historię? Zgadza się droga pani,
nie jestem żadnym zboczeńcem po prostu cierpię gdy widzę jak
inni ludzie płaczą. Widzę że się pani lekko uśmiecha, tak
lepiej. A więc niech pani posłucha, obiecuję że ta historia
pomimo swej smutnej treści, pokrzepi panią na duchu a nawet
przekaże pewien życiowy morał. A więc było to bardzo dawno temu,
gdy jeszcze nie było nawet tego parku. O ile dobrze pamiętam to
miałem wtedy jakieś 13-lat, a historię tę w mej rodzinie
przekazuje się z pokolenia na pokolenie, taka utarta zasada. A
zatem historia ta dotyczy pewnego człowieka który panicznie bał
się tłumów. Tak bardzo się ich bał że nie dopuszczał nigdy do
tego by się w jakim kolwiek nawet znaleźć, prawdę powiedziawszy
to prawie wcale nie wychodził nawet ze swego mieszkania. Jego
jedyna córka przychodziła do niego zawsze z rana i przynosiła mu
zakupy. Pan Sławomir bo tak miał na imię, mając43lata, słyną z
tego że był bardzo zdolnym samotnym artystą, grał przepiękne
melodie na swym tarasie w lipcowe upalne wieczory. Jego gra była
istnym majstersztykiem, dźwięki płynące z jego trąbki były
przesycone goryczą artysty, dało się wyczuć w tej grze, jego
własne lęki, fobie oraz poczucie straty. Te melodie były na swój
sposób piękne gdyż płynęły prosto z serca pana Sławomira, nikt
temu nie mógł zaprzeczyć, a wystarczyło stanąć pod starą
kamienicą o danej porze, a wszystkie wątpliwości co do jego
kunsztu rozmywały się momentalnie.
Słucham
Cię kochana? Nie skądże znowu, człowiek ten nigdy nie zarabiał
na swej grze.
Był
jednym z tych niezależnych artystów dla których najważniejsza
była satysfakcja z tego iż grał tak jak chciał wyłącznie dla
siebie. My stanowiliśmy jedynie tło melodyjnego pejzażu który
malował, byliśmy przypadkową widownią jego twórczego aktu.
Pewnego
jednak dnia, gdy minęły z cztery ciężkie lata pełne samotności i
cierpienia, pan Sławomir znany ze swego aż nad to spokojnego
życia, zrobił coś z czego była zdumiona cała kamienica. Jakby
nigdy nic wyszedł od tak, w któryś z deszczowych poranków,
opuszczając swe lokum na cały dzień. Niektórzy z sąsiadów to
przyuważyli lecz zbytnio się tym już nie przejęli spoglądając
jedynie bez wyrazu i zdziwienia na swego biegnącego w szale
sąsiada. Tak więc artysta opuścił scenę i udał się w samo serce
Warszawy. Biegł ile sił w nogach pod deszczowym niebem wśród
tłumu, tylko by dostać się do kliniki w której leżała jego
córeczka. Tego dnia, otrzymał telefon ze szpitala i został
poinformowany że jego jedyna córka Amadela miała wypadek
samochodowy. Właśnie ten smutny fakt okazał był bodźcem dla Ojca
by pokonać swe umysłowe schorzenie i opuścić swe mieszkanie.
Ojciec Amadeli biegł ile sił w starych nogach stawiając silnie
czoła swej strasznej fobi przed ludźmi. Pan Sławomir napotkał
spory poranny tłum ludzi na dość ruchliwej ulicy Wrogiej. Zaczął
bardzo panikować, czuł jak traci grunt pod nogami na widok
niemałej kohorty przechodniów. Serce biło jak oszalałe a no
czole nastąpiły grube krople potu. Mężczyzna stanął w miejscu
czując jak tłum go pożera swym bezlitosnym, makabrycznym
krzykiem. Zderzał się z masą ludzi jak rozbitek o fale, był
deptany, popychany, wyśmiewany na skutek swego niepewnego i
sparaliżowanego chodu. W pewnej chwili został schwytany przez
dwóch wysokich mężczyzn za ramiona, i przeciągnięty niestawiając
nawet żadnego oporu w przeciwną stronę. Mężczyźni niosąc go
wzdłuż chodniku przerzucili go na trawnik o dobre dwa metry w
stronę krzaków bez najmniejszego wysiłku. Jakby stanowił dla
nich jedynie mały brudny przedmiot, leżący na chodniku,
spychając go ze swej drogi. Zmartwiony i przerażony pan Sławomir
się nie poddawał i zaczął przeć coraz dzielnej do przodu,
przepychając innych wokół, lecz to także dłużej mu nie pomogło
gdyż spostrzegł iż tłum skierował go na złą stronę, w brudną i
podejrzaną alejkę. Poczuł się nagle tak samotny i bezsilny jak
nigdy dotąd. Nie znał już dalszej drogi do szpitala gdyż stracił
całkowicie rozeznanie. Większość życia spędził w czterech
ścianach swej samotni niczym wierny aktor swej jedynej scenie.
Zaczął się umartwiać że już nie znajdzie drogi do szpitala gdyż
znalazł się w nieznanych mu rejonach miasta. Był jak zgubione
przez swych rodziców dziecko pośród wielkiego i groźnego lasu.
Było wiele opcji wyjścia lecz nie mógł zdecydować się na żadną.
Trafił w końcu w ślepą uliczkę, martwy koniec swej trasy. Z
szumem w uszach i bólem głowy wlókł się z powrotem w stronę
wyjścia z zaśmieconej uliczki. Słyszał za sobą śmiech, był tego
pewien że to ulica ożyła wraz z opuszczonymi budynkami śmiejąc
się z niego w groteskowych szalonych spazmach.
Po
dłuższej chwili marszu, pan Sławomir zreflektował że w uliczkę w
którą wstąpił niema wyjścia. Mężczyzna nie mógł wierzyć własnym
oczom, zaczął biegać wzdłuż ściany dzielącej go od reszty ulicy
w tą i z powrotem. Nie było wyjścia. Nie było ratunku. Wybite
okna budynków straszyły tajemniczą pustką z kolei asfalt zdawał
się topnieć coraz bardziej pochłaniając jego stopy niczym leśne
bagno. Wyciągnął swe nogi z asfaltowego trzęsawiska, pełen
trwogi. W tej dramatycznej chwili Sławomir rzucił się w stronę
wielkiej ściany uderzając swymi pięściami o wielki betonowy
woal. Wydawał z siebie przy tym nieartykułowane dźwięki pełne
spazmów i szlochów. Na ścianie wystąpiły krwawe ślady; jego
ślady z rozbitych do białego mięsa dłoni. Zawodził na cały głos
imię swej córki ale nikt go nie słyszał, jedynie stare zabite
deskami blokowiska wydawały nieprzyjemny dźwięk, coś jak
piskliwy starczy śmiech w tle niespokojnych dźwięków
uderzających okiennic. Oczami wyobraźni ujrzał swą konającą
córkę i zapłakał głośniej, przestając się tym samym rzucać na o
ścianę. Zmorzyła go w tej chwili senność której żadnymi siłami
nie mógł odpędzić-czuł że umiera. W tak bezsensownych
okolicznościach nie mogąc pomóc swej córce, osuwając się po
ścianie lądując wśród ulicznych śmieci. Nie miał już na nic
wpływu, życie mu wyciekało między palcami za szybko. Mógł wyjść
poza siebie i dostrzec jak żałośnie wygląda, konał na drodze do
celu, lecz nadzieja została bezpowrotnie odebrana. Oddychał
coraz gębiej i niespokojnie. Czekał na beznadziejny koniec, a
potem? Cóż, nie wierzył w Boga więc dlaczego Bóg miał wierzyć
niego? Serce jakby spowalniało lecz nagle usłyszał muzykę
dochodzącą zza błękitnych chmur, ścian budynków a nawet z pod
ziemi. Muzyka wypełniała całą opuszczona ulicę na której leżał
mężczyzna. Serce zaczęło bić coraz szybciej, dźwięki muzyki
wkradały się przez skórę ku duszy artysty, wypełniając go
cudownym spokojem. Przez tą krótką chwilę, ojciec swej chorej i
umierającej córki mógł ujrzeć się jej oczami. Czuł jej obecność,
jej osobę wpatrującą się jakby na jego miejscu gdy opuszczał swe
ciało. Teraz gdy siedział na w pół przytomny nie wiedział gdzie
się znajduje. Leżał tym razem przed sama ulicą, po drugiej
stronie muru ; z tym że muru już nie było zniknął jak zły sen.
Tuż przy krawężniku słyszał szum jezdni i ludzi. Instynktownie
wstał w gwałtownym geście i ponownie ruszył w stronę mu dobrze
znaną. Biegł bardzo szybko i pewien siebie, minął już drugą
przecznicę i nagle objawił się jego oczom w całości klinika.
Wbiegł jak oszalały, popychając po drodze na schodach
pielęgrarkę i już znalazł się na pierwszym piętrze oddziału
ostrego dyżuru. Teraz tylko wystarczyło popytać lekarzy jak się
czuje jogo ukochana córeczka. Na piętrze kręciło się sporo ludzi
w niebieskich i białych fartuchach. Wszyscy gdzieś biegli
mijając Sławomira bez słowa. Pogrążeni w swych codziennych
obowiązkach nie zwracali nawet uwagi na sapiącego ze zmęczenia
starszego pana.
Po
dłuższej chwili pełnej oczekiwania podeszła do niego młoda
pielęgniarka. Jej twarz wydawała się mężczyźnie znajoma, wręcz
niepokojąco znajoma. Kobieta zapytała czy może mu pomóc na co
Sławomir opowiedział jej o strasznym telefonie właśnie z tej
kliniki. Kobieta nic nie odpowiedziała tylko staksowała
mężczyznę w niemiły sposób po czym odeszła gdzieś daleko
odwracając się nerwowo za siebie co chwilę. Po paru minutach
podszedł młody lekarz w nienagannie wyprasowanej niebieskiej
koszuli i plakietką z nazwiskiem i stopniem chirurga. Lekarz
zaczął przemawiać pełnym spokoju tonem do mężczyzny. Mówił że
wszystko będzie dobrze i by zaniepokojony starszy pan usiadł na
chwilkę i zaczekał na pielęgniarkę. Na co ten odpowiadał że to
nie mu jest potrzebna pielęgniarka lecz jego w ciężkim stanie
córce. Mówił tak niespokojnie i nie składnie że stojący przed
nim lekarz miał problem ze zrozumieniem tego co mówi.
Gdy
mężczyzna nie zaprzestawał swej niezrozumiałej tyrady, nadszedł
starszy lekarz o siwych skroniach i zmęczonych oczach. Spojrzał
na Sławomira i rzekł-Czego tu pan ponownie szuka?
Mężczyzna
odpowiedział a jego niepokój wciąż wzrastał -Jak to ponownie?
Szukam swej córki, ona czeka na mnie, jakim prawem mnie tu
przytrzymujecie!?
Na co
tamten odpowiedział zwięźle i oschle - Stary głupcze, co rok tu
przybiegasz wciąż z tym samym pytaniem. Twoja córka przecież nie
żyje od dawna.
Poczucie
silnej winy i smutku napełniło serce Sławomira. Olśnienie
przyszło jak zwykle za późno wdzierając się mglistą impresją by
w efekcie uderzyć niczym gradowa kula w same czoło, pojął to w
ułamku sekundy że przecież jego córka umarła dawno temu w
oczekiwaniu na jego przyjście, tyle że on nie zdążył, nie mógł
zdążyć by dotknąć jej włosów, utulić po raz ostatni. Trzymać w
swych ramionach i czuć jak odchodzi choćby dla samego faktu
towarzyszenia w jej najczarniejszej godzinie. W tym tkwił cały
bezsens, całe cierpienie i absurd jego życia. W tej jednej,
bezlitosnej chwili pojął że został całkiem sam. Zrozumiał już na
zawsze i już nigdy nie zapomni - tej brutalnej prawdy którą
wypierał ze swej świadomości pragnąc oszukać swe poczucie winy,
które prędzej czy później i tak wracało. Już nie dobiegnie o
czasie by pożegnać swą córkę a co gorsza, gdyż już nawet na
chwilę o tym nie zapomni tkwiąc pomiędzy demonami tłumu a
śmiercią swej córki.
To już
koniec historii, poczułaś się lepiej? Jak to jeszcze płaczesz?
Do licha czemuż to droga madame? Czy los tego człowieka nie
powinien wzbudzić w tobie lepszego samopoczucia? Zapamiętaj więc
droga jedno, nieważne co złego wydarzyło się w twym życiu gdyż
zawsze może Cię spotkać coś o wiele, wiele gorszego.
AUTOR:
Daniel Podolak
|
|