|
Naprzeciw automatycznych, suwanych drzwi stał niemłody już
mężczyzna. Przez kilka sekund trwał w bezruchu - sztywny,
wyprostowany, ręce przy bokach. W lewej dłoni skórzana walizka.
Oczy wpatrzone nieruchomo na wprost nie mrugały. Wstrzymany
oddech. Całą tę czynność - lub też bezczynność - miał wyuczoną.
Wykonywał ją bez zarzutu bez namysłu. Powtórzona wiele razy -
nie sprawiała już trudności. Powtórzona wiele razy - nużyła
coraz bardziej. Po zaciśniętych ustach i nasuniętych na
przenikliwe, brązowe, skośne oczy brwiach dało się poznać lekką
irytację. To również był raczej odruch bezwarunkowy aniżeli
spontaniczna reakcja. Do automatycznego skanu identyfikacyjnego
profesor Kimiwo Ashiteru sam przystępował jak automat: wyprost,
oczy na wprost, ściągnięcie brwi, skwaszona mina. Podczas tych
pięciu sekund, gromada czujników badała siatkówkę i sylwetkę,
zgrzytając przy tym i popiskując. Zebrane dane komputer
porównywał z zapisanym profilem - wzorem siatkówki i
trójwymiarowym modelem mężczyzny - a gdy stwierdził ponad
wszelką wątpliwość zgodność, drzwi rozsuwały się z cichym
szumem.
Gdy wolno już mu było oddychać, profesor syknął pod nosem:
- A niech cię wszyscy diabli.
Nienawidził elektroniki. Życie jego było, zatem o tyle trudne,
że ta była prawie wszędzie. Ta wszechobecność jednak tylko
uwypuklała wszelkie jej niedoskonałości. Elektronika była
powolna. Niby rozpoznanie zajęło automatowi pięć sekund. Ale tak
profesor identyfikowany musiał być niejednokrotnie kilkadziesiąt
razy w ciągu dnia. Nie dość, więc, że zdarzało się to niemal, co
krok, to marnowały się przy tym łącznie długie minuty - czas
zwykle bezcenny podczas hektycznego dnia pracy. Elektronika była
niedoskonała - poprawne, choć i tak powolne działanie, zależało
od stabilności wszystkiego, na czym sama się opierała, i tego,
czym zawiadywała. A więc z jednej strony szlag mógł trafić całą
sieć niewyobrażalnie skomplikowanych zależności z powodu
zwykłego krótkiego spięcia, skoku napięcia czy innej anomalii w
dopływie prądu; z drugiej zaś - dawała się łatwo przechytrzyć
średnio inteligentnemu człowiekowi z zacięciem. To zaś wynikało
z trzeciej właściwości elektroniki - tej, że była głupia.
Bezrozumna i mało pojętna. Co z tego więc, że komputery
potrafiły bezbłędnie zasymulować przebieg powstania wszechświata
- skoro błaha czynność identyfikacji osoby w drzwiach zajmowała
niezmiennie 4,83 sekundy. Komputer nie nauczył się tego robić
sprawniej, szybciej, ciszej ani oszczędniej. Ba! - jeszcze nie
zorientował się, że jedyną osobą, jaka kiedykolwiek stanęła w
drzwiach apartamentu profesora Kimiwo Ashiteru, jest sam
profesor. Tak, więc, dzień w dzień, przychodząc z pracy, stawał
u własnych drzwi jako zupełny obcy i musiał odbyć rytuał tyle
bzdurny, co zupełnie niepotrzebny, by dostać się do własnego
mieszkania. Kusiło go nieraz, by w przeklęte drzwi z całej siły
kopnąć, uderzyć, albo cisnąć czymś ciężkim; powstrzymywała go
tylko obawa, że to by jedynie uszkodziło i tak już wadliwy
mechanizm, i utknąłby na amen albo na własnym progu, albo w
mieszkaniu.
Wszedł do pustego mieszkania i postawił walizkę na progu. Zzuł
buty i pierwsze kroki skierował do kuchni. Pomieszczenie
spowijał mrok. Rozświetlał je jedynie żółtawy blask z
podświetlonego akwarium, dwa na dwa na dwa metry. Profesor
podszedł do niego i, opierając o szybkę opuszki palców, bacznie
przyjrzał się skulonej w przeciwległym jego rogu kobiecie.
* * *
Ilidi rozwijała się dobrze. Wzrastała w przyzwoitym tempie;
zdarzały się, co prawda, okresy przestoju - jednakże te były w
pełni uzasadnione biologicznie i przewidywalne. Tkanki
przyrastały równomiernie, proporcjonalnie i zgodnie ze stadium
rozwoju. Profesor nie stwierdził również żadnych zatrważających
anomalii. Trochę niepokojący wydał mu się brak pigmentu oraz
owłosienia - jednakże ostatecznie były to błahostki wobec
długiego szeregu procesów, które przebiegały nienagannie. Ilidi
miała osiemnaście lat, sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu,
smukłą sylwetkę, dorodne - choć bez przesady - piersi i zgrabne
biodra.
- Cztery dni - powiedział profesor, niby do kobiety za szkłem, w
akwarium, ale jednak do siebie.
Na cztery dni obliczył finał eksperymentu IL1D1. Pod owym
ciągiem liter i cyfr nie krył się żaden skrót, żadne znaczenie,
żaden klucz. Był tylko kaprysem profesora, który - na przekór
kolegom po fachu - swoim pracom nie nadawał w stadium
eksperymentalnym fikuśnych nazw z mitologii greckiej, typy
Dejanira, Galatea czy Morfeusz. Zamiast tego - dwie litery,
cyfra, litera, cyfra. CL2R1 - preparat zwiększający odporność
pewnych ciepłolubnych gatunków roślin na niższe temperatury,
krótszy okres letni i większe opady; w rezultacie dał owoce nie
tyle lepiej przystosowane, co po prostu inne - i o dziwo, dobre.
FP7R4 - modyfikacja genetyczna; owoc z wszczepionym genem sam
zaczyna wytwarzać pestycyd - oczywiście w pełni ulegający
biodegradacji, i nieszkodliwy dla ludzi. PT2S3 - pierwszy
projekt modyfikacji na człowieku; na bazie sekwencjonowanego
genomu ludzkiego, grupa profesora Ashiteru zaproponowała
wycięcie z genotypu sekwencji wyrostka robaczkowego, elementu
całkowicie zbędnego, a czasem szkodliwego dla zdrowia człowieka.
Dzięki profesorowi i jego współpracownikom, Szwedzi zyskali
własną kukurydzę, stonka ziemniaczana wymarła szybciej niż gdyby
jej wyciąć z genomu możliwość rozmnażania a miliony ludzi na
całym świecie, paraliżowane dotąd groźbą ataku ślepej kiszki w
środku nocy, odetchnęły z ulgą.
W końcu, IL1D1. Człowiek. Kobieta. Ilidi, jak ją sobie profesor
nazwał.
Patrząc na skulone w embrionalnej pozie łyse dziewczę, Ashiteru
doświadczał dreszczyk - poznawczego i moralnego. Oto przekraczał
kolejną granicę. Jako młody biolog, zaczynał pracę jako asystent
przy prostych eksperymentach na roślinach - poznawaniu ich i
zewnętrznych manipulacjach. Już to pobudziło jego wyobraźnię.
Gdy jednak na jego oczach dokonywały się pierwsze modyfikacje
genów roślin - najwyższy stopień ingerencji w formę życia -
doktor Ashiteru był wręcz urzeczony. Gdy babranina w DNA
naturalną drogą progresji objęła bardziej skomplikowane
organizmy - wpierw zwierzęta, potem ludzi - zafascynowany
naukowiec podążył tym tropem. Jednak nie każde wrota stały przed
młodym, choćby i zasłużonym biologiem otworem. Nim, więc
dopuszczono go do grup badawczych, na najmniej istotne
stanowisko, musiał ukończyć studia medyczne. Tych kilku lat nie
zmarnował. Poświęcił się bez pamięci zgłębianiu tajemnic
anatomii i fizjologii. Chował się w książkach przed jakimkolwiek
życiem towarzyskim i uczył się opasłych tomisk na pamięć. Jako
doktor nauk medycznych, posiadał ogromną wiedzę o człowieku,
którą zadziwił nawet przełożonych, i awersję do ludzi. Wiedział,
jak wyleczyć jakąkolwiek przypadłość, nastawić i unieruchomić
złamanie - a nie umiał ani nie chciał najzwyczajniej zagadać.
Jako współpracownik sprawował się bez zarzutu - sumienny,
sprawny, uczynny i zorganizowany - jednakże poza pracą jakby
zupełnie nie istniał. Z nikim nie nawiązał bliższej znajomości,
i ani nie bywał na spotkaniach towarzyskich, ani sam takowych
nie organizował. Żył pracą. Angażował się w coraz poważniejsze i
odważniejsze przedsięwzięcia w dziedzinie lecznictwa i genetyki,
awansując w szeregach grup badawczych. Przeskakiwał z jednej do
drugiej, każdą zasilając wiedzą i ciekawymi koncepcjami.
Współtworzył sztuczną skórę, sztuczną wątrobę. Wspomógł projekt
Osmoza - nową generację środków odżywczych i leków,
wprowadzanych do krwiobiegu organizmu ludzkiego metodą
nieinwazyjną - wchłanianych bezpośrednio przez skórę. Przez
długie lata intensywnych badań poznał kawałek po kawałku i na
pamięć nauczył się genomu ludzkiego - mógłby go rozrysować z
zamkniętymi oczami, zerwany ze snu w środku nocy - i zestawił go
z ogromem posiadanej wiedzy o anatomii i fizjologii ciała.
Teoretycznie, mógł przy odrobinie wysiłku stworzyć człowieka od
początku do końca.
To właśnie postanowił zrobić.
Tym też właśnie była Ilidi - eksperyment IL1D1. Jego
najodważniejszy jak dotąd projekt. To dla niej zakupił i
zainstalował we własnym mieszkaniu ogromne akwarium i zużywał
ogromne ilości wody; wymieniał cała zawartość regularnie, nim
zaczęły się w niej rozwijać niepożądane formy życia. Wszystko to
na własny rachunek. Instytut nie dopłacał mu do tego ani grosza.
Instytut jednakże nie wiedział o Ilidi - ani oficjalnie, ani
nieoficjalnie. Oto, bowiem profesor próbował stworzyć istotę
ludzką - a w dobie protestów przeciw genetycznie modyfikowanej
żywności i powszechnego oburzenia pomysłem klonowania człowieka,
stałby się głównym celem tak zwanych elit moralnych, a wraz z
nimi wszystkich tych, których wyrocznią jest telewizja. W
sytuacji, gdzie władze instytutu oraz ludzie odpowiedzialni za
finansowanie badań uginali się pod presją społeczną, a nawet
zaczynali myśleć w takich kategoriach jak ogół, wielu naukowców
zarzucało swe prace, a tym, którzy tego nie zrobili sami,
obcinano budżet, i projekt tak czy tak ulegał kasacji. Było,
więc jasne, że jeśli profesor Ashiteru chce coś zrobić - musi to
zrobić poza tym systemem, i niejako poza prawem. Nie uchwalono,
co prawda odpowiednich konwencji - ale polityka
wstrzemięźliwości instytutu mogła za takowe uchodzić. Gdy więc
zamówił w firmie spoza branży akwarium dwa na dwa na dwa metry,
na nazwisko, które laikom nic nie mówiło - nikt o nic nie pytał.
Także współpracownikom nic nie rzucało się w oczy. Profesor
pracował oficjalnie jako jeden z prowadzących badania nad
sztuczną krwią, niewchodzącą w konflikt serologiczny z prawdziwą
krwią, niezależnie od grupy, czynnika Rh ani innych. Co robił w
domu, nikogo nie obchodziło. Dowcipkowano zresztą po kątach, że
nic - albo uczy się na pamięć kolejnego atlasu fizjologii, albo
śpi. Dogodną stroną bycia niezauważanym, bagatelizowanym, a
nawet po cichu wyśmiewanym, było to, że nie postrzegano go jako
groźby. Nikt nie spodziewał się po nim niczego szalonego ani
nieobliczalnego. Gdyby nawet z jednego z laboratoriów ukradł
śmiercionośnego wirusa, nikt by nie spojrzał mu na ręce. Gdyby
nawet w zaciszu swojej sypialni sporządzał z tego bakcyla bombę,
nawet policja, przesłuchująca wszystkich jeden po drugim, po
kilka razy, do niego podeszła by raczej od niechcenia, z
powątpiewaniem i tylko z poczucia obowiązku. Tak, więc profesor,
który z nikim się nie przyjaźnił, i którego nikt nie odwiedzał,
mógł spokojnie, nienękany pytaniami, tworzyć we własnej kuchni
człowieka.
Jego celem stała się istota doskonała.
Już sam zamiar stworzenia żywej istoty był szalony - a co
dopiero oczekiwanie perfekcji. Ale było to coś więcej niż tylko
idealistyczne założenie. U jego podstaw tkwiło dawne uczucie
niespełnienia; próba i porażka. Był powiem okres w życiu
Ashiteru, kiedy już raz postawił sobie za cel to samo -
doskonałość. Jeszcze za czasów szkoły średniej i medytował, i
uprawiał sztuki walki - i w ezoteryce i karate zaszedł daleko i
wysoko. Wyrobił sobie doskonałe opanowanie i solidne mięśnie.
Zaszedł daleko - ale daleko był i od celu. Zdobywał kolejne
pasy. W końcu jednak poszedł na studia - i chcąc nie chcąc,
porzucił karate i medytację. Któryś z kolei pas wylądował w
kącie a ćwiczenia oddechu zastąpiło całonocne wkuwanie. W nauce
Ashiteru nie tylko radził sobie dobrze - ale i polubił ją.
Zdobywana wiedza zaczęła go wciągać - tak, że wkrótce zapomniał,
że kiedyś medytował i walczył. Mieszkając w akademiku, od ludzi
się nie odgrodził - ale wolał książki. Czytał - raz, drugi,
trzeci. Utrwalał na pamięć. Tak opanował literaturę podstawową -
po czym sięgnął po dodatkową. Wiedzę połączył z niezwykłą
przenikliwością - studiowany materiał nie tylko znał na pamięć,
ale rozumiał go dogłębnie i doskonale łączył wyuczone dziedziny
w imponującą całość. Tak został obiecującym biologiem, potem
laborantem i doktorem medycyny. W końcu, stał przed
najodważniejszym zadaniem swojego życia, i w teraz nim pokładał
te nadzieje, które sam zarzucił u progu tej kariery, która
doprowadziła go do owego zadania. Niczym rodzic przenoszący swe
niespełnione ambicje na dziecko. Lata kariery medycznej zmieniły
jednak jego pogląd na doskonałość. Ilidi nie miała być ani
joginem, ani karateką. Miała być doskonałą kobietą; biologicznie
i genetycznie najdoskonalszą przedstawicielką swego gatunku i
płci.
Profesor stworzył IL1D1 od postaw. Najpierw wymyślił nazwę
kodową - potem zastanowił się nad obiektem eksperymentu.
Dlaczego kobieta? Ponieważ to właśnie ujrzał, próbując nadać
słowu "perfekcja" ludzki kształt - kobietę. Po drugie, ciekawiło
go to stworzenie, tak różne od niego samego z racji płci. Poza
tym, jego projekt doskonałego mężczyzny - jego samego - spełzł
na niczym. Wyobraziwszy sobie tę doskonałą istotę, ujrzał ją w
myślach - nie za wysoką, wyważoną między umięśnieniem a
smukłością. Wymyślił ją sobie dwudziestoletnią - w pełni
dojrzałą kobietę, która najgorsze burze hormonalne miała już za
sobą. W pełni ukształtowane, małe, jędrne piersi i gładką cerę
bez śladu trądziku. Miała mieć wytrzymałe mięśnie i rozciągliwe
ścięgna; mocne nadgarstki i kostki, i małe zgrabne stopy z
wysokim podbiciem. Perfekcyjną wagę i figurę miała utrzymać
dzięki doskonałej przemianie materii. Czarne oczy - gdyż, jak
uważał, takie najlepiej widziały. Wiedział, jakie łydki dadzą
jej najlepszą skoczność. Znał na pamięć każdą kość, mięsień,
staw czy chrząstkę - i postanowił, że Ilidi, wszystko będzie
miała doskonałe. Sprawne, trwałe i niezawodne. Z tak nakreślonym
planem przeszedł do fazy określenia genotypu. Przywołując w
pamięci wyuczone zależności między poszczególnymi cechami a ich
zapisem genetycznym, spędził wiele dni rozpisując równanie
doskonałości. Gotowe obliczenia sprawdził jeszcze kilka razy - i
gdy wszystko się zgadzało, pozostawało tylko idealny łańcuch
dezoksyrybonukleinowy stworzyć. Podstawę DNA uzyskał drogą
najprostszą z możliwych - z własnej tkanki. Zainicjowany z
pojedynczej komórki łańcuch pookrawał na kawałki. Pocięte,
wyjściowe DNA przestawało być jego - niepowtarzalne i
charakterystyczne. Genom, niby niezmiernie skomplikowany, był
jednak tylko sekwencją czterech powtarzających się elementów,
występujących zarówno u każdego człowieka, jak i zająca i
pająka: adeniny, cytozyny, tyminy i guaniny. Mógł, więc na bazie
swojego DNA stworzyć cokolwiek. Ale miał konkretny, zamierzony
cel - ideał. Przemieszał, więc te proste klocki, połączył ze
sobą w pary jak należy, po czym rozmieścił na odpowiednich
fragmentach sekwencji. Tak spreparowany łańcuch umieścił w
pozbawionej jądra komórce. Umieszczona w wodnym środowisku
drobina poczęła się dzielić, pączkować i rozmnażać w dzikim
tempie. Przeniesienie jej z płytki od razu do akwarium stało się
konieczne - rosła z zastraszającą szybkością. To zresztą jej
zaprogramował - błyskawiczny rozwój. Mechanizmy przyspieszania
zostały już swego czasu dokładnie przetestowane na roślinach -
tę modyfikację profesor przyswoił sobie i zapamiętał jeszcze z
czasów pracy jako botanika. Z zadowoleniem obserwował, więc, jak
- pomimo tego, że DNA to nie to samo, co roślinne RNA - Ilidi
rosła, rzec by można, jak na drożdżach. Szaleńczy wzrost miał
przystanąć, gdy Ilidi osiągnie stadium rozwoju dwudziestolatki.
Nie oznaczało to jednak, że na tym wieku miał się zatrzymać
zupełnie. Pomimo ogromnej wiedzy i postępów w genetyce, pewnych
sztuczek z czasem nie udawało się zrobić. Nie dawało się go
cofnąć. Starzec musiał pozostać starcem. Nie można go było
zatrzymać. Starzenie powstrzymywała tylko śmierć. Dało się
jedynie pewne procesy w jakimś stopniu spowolnić; albo
przyspieszyć. Profesor mógł się wolniej starzeć - a z malca
można było, przewrotnie, zrobić w dość szybkim czasie starca.
Ilidi dosłownie rosła w oczach. Niby milimetr na minutę, w
najlepszym razie - ale gdy profesor wracał, co wieczór z
instytutu, zastawał w akwarium niby zupełnie nową dziewczynę. W
ciągu tygodnia, z pulchnego niemowlaka wyrosła zdrowa, szczupła
dziewczyneczka. Po trzech następnych, ta dziewczynka miała
piersi, wcięcie w talii i okrągłe bioderka.
Dojrzewanie Ilidi do wieku dwudziestu lat Ashiteru wyliczył na
łącznie czterdzieści jeden dni - średnio rok na dwa dni.
* *
*
Gdy profesor wrócił z pracy czterdziestego dnia i, wściekły
na skan identyfikacyjny, rzucił walizkę przy drzwiach i zzuł
buty, od razu poszedł do kuchni.
Podświetlone od spodu akwarium, stojące na środku ciemnej
kuchni, było puste. Poziom wody w zbiorniku - mętnej i żółtawej
od zawiesiny wchłaniających się przez skórę środków odżywczych -
obniżył się wyraźnie. Kafelkowa podłoga była mokra.
Mężczyzna przez dłuższą chwilę stał nieruchomo, tępo gapiąc się
na puste akwarium. Nie odrywając wzroku, sięgnął za siebie, do
wyłącznika światła. Pstryk! Jednak w pełnym świetle sytuacja nie
wyglądała ani trochę mniej mrocznie.
Drobnymi krokami, depcząc w skarpetkach po mokrej podłodze,
profesor zbliżył się do zbiornika - przerażony i ogłupiały.
Zaczął go obchodzić dookoła, z nadzieją, że jednak dojrzy ją,
sprytnie schowaną w jego kącie.Ku swojemu zdumieniu, znalazł ją.
Piła wodę z kranu.
Naukowiec stanął jak wryty. Ilidi najzwyczajniej w świecie
pochylała się nad zlewem i zaspokajała pragnienie. IL1D1, jego
największy projekt, sam wygramolił się z akwarium i zaczął żyć.
Sztucznie wyhodowana kobieta narodziła się i zaczęła nowe życie
od najbardziej ludzkiej, prozaicznej rzeczy.
Jego obecność zauważyła dopiero, gdy skończyła pić. Podniosła
głowę znad zlewu i obróciła się powoli - najpierw głowę, potem
całe ciało. Nie była najwyraźniej zbyt poruszona jego nagłym
pojawieniem się. Spostrzegła go - i po prostu przyjęła jego
obecność do wiadomości. Nie krzyknęła, nie podskoczyła, nie
próbowała się schować ani uciec. Przypatrywała mu się tak samo
jak on jej - wielkimi oczami, nieruchomo i uważnie. Obejrzała go
dokładnie od góry do dołu - nie, żeby ocenić; po prostu żeby
obejrzeć, i zapamiętać. Gdy powoli zbliżał się do niej, nie
przestraszyła się. Cały czas patrzyła na niego niezmiennie
ciekawymi, czarnymi oczyma. On speszył się i, wymijając ją,
podszedł do zlewu z drugiej strony i zakręcił ciągle lejący się
zimny strumień, którego ona nie zakręciła. Ona na krótko
przerzuciła wzrok na jego dłoń na kurku, by po chwili znowu
przyjrzeć się jemu.
- Trzeba... trzeba cię wytrzeć... - wymamrotał profesor pod
nosem, patrząc na nią, ale mówiąc to niejako do siebie. Nerwowym
krokiem wydreptał z kuchni i pospieszył do łazienki po ręcznik.
Ilidi wolnym, zgrabnym krokiem podążyła za nim, i z kuchni
wyszła do salonu. Pokręciła się po przestronnym pokoju, z
pogodnym zainteresowaniem oglądając ściany i meble. Zostawiała
mokre ślady stóp na dywanie i krople wody na przedmiotach,
których dotknęła.
Profesor wrócił z łazienki z czystym, białym ręcznikiem. Gdy
podszedł do niej, z zamiarem opatulenia jej tym ręcznikiem i
wytarcia, cofnęła się o krok i stanęła na wprost niego. Gdy on
postąpił krok naprzód - ona w tył. Niepewny, co zrobić, Ashiteru
stanął na chwilę w bezruchu, myśląc, że najzwyczajniej ją
płoszy. Dopiero wtedy sama podeszła do niego, wzięła ręcznik i
poczęła sprawnie wycierać się sama. Profesor przyglądał się temu
prostemu rytuałowi jak urzeczony. Ilidi wycierała się tak, jakby
miała to wyuczone. Wpierw łysą głowę i twarz. Nie pominęła przy
tym uszu - dokładnie osuszyła jedną i drugą drobną małżowinę.
Sama, bez pomocy, wytarła plecy. Nawet wycierając mokre stopy,
przytrzymując jedną w powietrzu, balansując na drugiej, nie
traciła równowagi nawet bez podpierania się.
Gdy skończyła, podeszła do niego, i patrząc na niego tymi swoimi
ciekawymi, wielkimi, czarnymi oczyma, wręczyła mu mokry ręcznik.
Poszła za nim, gdy zanosił go do łazienki. Powiesiwszy ręcznik
na kaloryferze, profesor zostawił Ilidi w pomieszczeniu, które
oglądała z niezmiernym zainteresowaniem - choć była to tylko
łazienka. Wyszedł, zostawiając drzwi przymknięte, by jej nie
przeszkadzać, ale lekko uchylone - by nie miała trudności z
wyjściem. Sam wrócił do salonu, gdzie usiadł wygodnie w miękkim
fotelu.
- A niech to... - mruknął do siebie głosem wciąż pełnym
zdumienia.
Dopiero teraz naprawdę do niego docierało - Ilidi była faktem.
Gdy ją zobaczył, był zbyt ogłupiały z wrażenia, a potem
pospieszyłby się nią zająć. Dopiero, gdy miał chwilę spokoju i
samotności, gdy miał możliwość nad tym się zastanowić - zaczynał
pojmować, że wydarzyło się coś niesamowitego. Naprawdę się
wydarzyło.
Ilidi - cud stworzenia - napatrzyła się widocznie na łazienkę,
bo w końcu po paru minutach wyszła z niej dostojnym, wolnym
krokiem. Spostrzegłszy profesora siedzącego w fotelu, podeszła
do niego, po czym usadowiła się w fotelu naprzeciwko niego -
jednym z dwóch wolnych. Naukowiec miał ich więcej niż jeden
tylko z racji tego, że mu się podobały - nie, dlatego, żeby
kiedykolwiek potrzebował.
Ashiteru oglądał Ilidi w pełnej krasie, przycupniętą na brzegu
fotela, z rękami wspartymi na złączonych kolanach. Chłonął
cudowny widok. Napawał się jej doskonałością - szczegółowo
zaplanowaną i idealnie wcieloną w życie. Była taka, jaką sobie
wymarzył, wyliczył, rozpisał i rozrysował. Nie za wysoka i nie
za niska. Idealnie proporcjonalna i wyważona - nie za chuda, ani
za bardzo umięśniona. Szczupła, ale stosownie zaokrąglona w
bioderkach i chudsza w talii. Małe, kształtne piersi idealnie
pasowały do tego ciała. Miała wąskie ramiona i chudziutkie
rączki. Nogi zgrabne i jędrne - i małe stopy z wysokim
podbiciem. Była taka, jak chciał. Była doskonała. Prawie.
Tyle, że łysa i biała. Miała subtelne, białe brwi i rzęsy. Za to
na głowie nie rósł jej ani jeden włos. Skóra jej zaś była
kompletnie pozbawiona pigmentu - bielutka na twarzy, plecach,
ramionach i nogach. Lekko pomarańczowa tylko we wnętrzach dłoni
i na podeszwach stóp - w miejscach największego ukrwienia. I
mimo, że z punktu widzenia genetyki była to skaza genomu - to
nie raziło to naukowca. Było to ciekawe zjawisko, czyniące Ilidi
tylko jeszcze bardziej intrygującą, nie szpetną.
Zapatrzony w kobietę doskonałą, profesor nawet nie wiedział,
kiedy usnął, zmorzony snem. Obudził się na fotelu w salonie.
Naprzeciwko niego, Ilidi także spała, skulona na miękkim
siedzisku.
Nie budząc jej, wymknął się po cichu do pracy.
* * *
W trakcie pracy naszły go liczne obawy, wytrącając go z
rytmu. Zostawił Ilidi - samą, w domu. Zamknął ją i zostawił, nie
dając jedzenia i nie mając pewności, że sama znajdzie posiłek.
Jeśli zacznie szukać na własną rękę, może narobić bałaganu, albo
stanie jej się krzywda. Gnębiony tymi wątpliwościami, z trudem
skupiał się na obowiązkach.
Gdy wrócił do domu, a drzwi jego apartamentu rozsunęły się z
cichym sykiem, rzucił walizkę niedbale na ziemię i, nie
zdejmując butów, ruszył sprawdzić, czy z kobietą wszystko w
porządku.
- Du-du-di-di-daa...
Usłyszał wytłumiony głos Ilidi dochodzący z łazienki. Po cichu
podszedł do drzwi i odsunął je. Dziewczyna stała przed lustrami
i wsparta na umywalce, patrząc na swoje odbicie, wyśpiewywała
melodyjnym głosem sylaby nieukładające się w logiczne słowa.
- Da-di-du-di-du-da...
Przypatrywał się temu dziwnemu zajęciu z ciekawością. Cokolwiek
dziecinne - ale interesujące, że sama z siebie zaczęła mówić, a
nawet śpiewać, chociażby i bez sensu.
Ilidi, dotąd zajęta swym odbiciem w lustrze i nuceniem, w końcu
zwróciła uwagę na stojącego w drzwiach profesora. Obdarzyła go
tym samym, co zawsze ciekawym spojrzeniem.
- Dzień dobry - powiedziała. Gdy zaś profesor wytrzeszczył na
nią oczy w zdumieniu, wyjaśniła. - Tak tylko podśpiewuję. To
bardzo dobre ćwiczenie na dykcję.
Po chwili niezręcznej ciszy profesor zostawił ją i poszedł sobie
zrobić kawy. Po chwili z łazienki dało się słyszeć kolejne
da-da-di-di-du.
Gdy parę minut później wracał do pokoju z kubkiem gorącej kawy,
Ilidi już tam była. Najwyraźniej zajęta sobą, znowu nie zwróciła
na niego uwagi. Ćwiczyła skłony; on przyglądał się z
zainteresowaniem, jak kobieta idealna sprawdza możliwości swego
doskonałego ciała. Nogi trzymając złączone, kolana prosto,
dotykała czubkami palców do stóp. Potem podnosiła się i unosiła
ręce nad głowę na kształt litery Y. Po kilku powtórzeniach
przestała.
- Kawa jest bardzo niezdrowa. Podnosi ciśnienie i uzależnia -
rzekła z znienacka do pijącego kawę profesora. - Wolę wodę.
Ashiteru spojrzał na nią zdumiony. Ilidi nie tylko była
doskonała, ale zdawała się też dobrze wiedzieć, co tej
doskonałości mogło zaszkodzić, a co - przysłużyć się.
Dziewczyna wciągnęła brzuch i zaczęła nowe ćwiczenie. Nie
odrywając stóp od podłogi, podnosiła na zmianę to jedną, to
drugą piętę, przerzucając ciężar z jednej nogi na drugą. Na
zgrabnych udach i łydkach zarysowywały się napinane mięśnie.
- W lodówce nie ma już nic do jedzenia. Można by coś zamówić.
- Za-zamówić? - zająknął się profesor. Jakby zasugerowała coś
dziwnego i złowrogiego.
- Tak - odparła krótko. - Na stoliku leży oferta.
Na stoliku opodal drzwi wejściowych leżała w nieładzie sterta
korespondencji. Ashiteru zwykł ją tam zostawiać - oszczędzał
miejsce w koszu na rzeczy ważniejsze; tymczasem, po wyłuskaniu
ze sterty kopert rachunków i czeków, reklamy i katalogi
zostawiał tak, jak leżały. Gdy napiętrzyło się ich zbyt dużo,
zsuwały się na podłogę; gdy tam mu przeszkadzały, skopywał je
pod stolik.
Na samym wierzchu leżała reklama jadłodajni oferującej zdrowe
japońskie jedzenie, dowożone do domu klienta. Kilka dań z ryżu i
kilka rodzajów sushi, za niewygórowaną cenę dostarczane pod
drzwi przez roznosiciela w firmowym stroju.
* * *
Pod wpływem Ilidi, zamawianie posiłków stało się regułą. Do
tego, lodówka, służąca głównie do przechowywania mleka do kawy,
zapełniła się większymi ilościami mleka, oraz wszelkiej maści
zdrową żywnością - sokami, nabiałem, wodą mineralną, płatkami
zbożowym. Nawet profesor zaczął jadać, podczas gdy dawniej jego
jedynym posiłkiem domowym była kawa.
Ashiteru wyciągnął także spod sterty reklam katalog wysyłkowy.
Musiał zrobić parę zakupów. Przede wszystkim, potrzebował
jakiegoś stroju dla Ilidi. Jej nagość krępowała go. Szukał, więc
czegoś, co trochę by ją zakryło, a jednocześnie nie utrudniało
jej uskuteczniania doskonałości, a jemu tejże obserwowania.
Zamówił dla niej czarne bikini.
Drażniła go też jej łysa głowa. Wyszukał, więc strony z
perukami, i spośród nich wybrał długowłosą, srebrzystą, z
grzywką. Dołączył ją do zamówienia na strój i wysłał. Nie
powiedział jednak o niczym Ilidi, ani gdy jeszcze planował, ani
wtedy, kiedy już zakupił te dwie rzeczy.
Gdy przyszła paczka, otworzył ją i zamie |