|
Poluzował
zaciśnięty pod samym gardłem, bezduszny węzeł szarego,
jedwabnego krawata i oparł czoło o zimną szybę. Siąpiący od rana
deszcz jeszcze bardziej pogłębiał jego ponury, żeby nie
powiedzieć wisielczy nastrój. Chcąc ukryć drżenie rąk, zaczął
się bawić paczką Marlboro, potem wyjął z niej ostatniego
papierosa i zapalił, zachłannie, niemal z ekstazą zaciągając się
zabójczym dymem. Firmowy korytarz za jego plecami żył swoim
życiem. Winda podjechała na szesnaste piętro, z cichym szelestem
rozsuwając metalowe wrota i wypluwając ze swoich czeluści
kolejną partię opakowanych w sztywne garnitury, zmęczonych
harówką urzędników z niewyspanymi, podkrążonymi oczyma. Nie
patrzył w ich stronę, przecież wiedział, kim są. Kilku gości z
biura notarialnego, być może rozwrzeszczany prezes spółki z
naprzeciwka i paru kolegów z agencji reklamowej, w której sam
pracował. Piętro mieściło tylko te firmy i każda z nich mocno
trzymała w swoich mackach ludzi takich, jak on. Niedojadających
i niedosypiających, lekko łysiejących szatynów tuż po
trzydziestce, którzy całą swoją energię, czas i dobrą wolę
oddawali trybom bezdusznej, firmowej machiny. Dopalił papierosa
i jeszcze bardziej poluzował krawat, z narastającym gniewem
przypominając sobie słowa tego wieprza, Barańskiego. „Pana
projekt jest nie do przyjęcia zarówno ze względów
merytorycznych, jak i czysto estetycznych” – powiedział mu ten
nadęty, stary wał w obecności całego zespołu, rzucając wstępnymi
szkicami poprzez szklany, konferencyjny stół. Potem dodał, że
jako przełożony nie widzi postępów w jego pracy i zaznaczył, że
jeśli nie zrobi nic w kierunku własnego zawodowego rozwoju,
każdy jego miesiąc w firmie może być tym ostatnim. Dokładnie tak
się wyraził, pomimo, że zapieprzam jak dziki osioł, wysiaduję
nadgodziny, niczym kura złote jaja, haruję w weekendy, święta i
nocami – pomyślał, czując jak żyła na skroni zaczyna mu
pulsować, a do ust napływa wściekła żółć. Z furią dogasił
niedopałek w stojącej na korytarzu, metalowej popielniczce na
wysokiej nodze, a potem wszedł do ciasnej nory, dumnie zwanej
gabinetem i włączył firmowego laptopa, bezmyślnie wpatrując się
w tańczące mu przed przemęczonymi oczyma ikonki. Otworzył folder
z najpotrzebniejszą dokumentacją, ale nie mógł się na niczym
skupić. Im bardziej czuł, że musi pokończyć kilka niecierpiących
zwłoki spraw, tym większą pustkę miał w głowie. Starał się
myśleć o projektach, ale przed oczyma miał co innego.
Wyobrażał
sobie zwyczajową, poniedziałkową konferencję. Wszyscy siedzą za
olbrzymim, masywnym stołem ze szklanym blatem. Sekretarka
starego ukradkiem, ledwo ruszając żuchwą, żuje gumę. Nowy
bazgrze w notesie jakieś esy floresy, jednocześnie udając, że
pilnie słucha. Kilka osób pod stołem bawi się komórkami, a
stary, jak zawsze ciska gromy na mniej, lub bardziej winne
głowy. Wtedy on wstaje, podchodzi do tego dupka i odsuwa jego
krzesło, stając naprzeciwko. Chwyta go za klapy tego jego
szpanerskiego garnituru, podciągając do góry tak, że niemal
dotykają się nosami, a potem przeciąga wierzgającego starego
przez cały pokój i z furią wyrzuca przez panoramiczne okno,
szesnaście pięter w dół. Oczywiście, myśląc logicznie dopatrywał
się tutaj całkiem sporych nieścisłości – chociażby szyby. Były z
hartowanego, odpornego na stłuczenia szkła i jedno, co tak
naprawdę mógłby zrobić, to wybić Barańskiemu bark, może lekko go
poturbować, ale na pewno nie wyrzucić za okno. Jednak bardzo się
tym nie przejmował – przecież tylko marzył. W marzeniach
wszystko było inne. Możliwe i proste…
Czasem
dla odmiany śnił, że ciska na biurko starego wypowiedzenie, a
potem dla lepszego efektu rozbija coś w jego gabinecie, nazywa
szefa durnym kutafonem i wychodzi z tej pieprzonej firmy raz na
zawsze. Tyle, że tego wolał sobie nie wyobrażać zbyt często.
Kiedyś czytał, że uparcie myśląc o pewnych sytuacjach możemy je
prowokować, a nie chciałby przecież wylądować na tak zwanym
bruku bez comiesięcznej pensji. Nie było go na to stać – każdy
chciał od niego kasy, kasy, kasy i jeszcze raz kasy. Przypomniał
sobie histeryczny głos byłej żony, wykrzykujący mu do słuchawki
coś o zaległych alimentach, potem ufne, ciemne oczy
siedmioletniego syna, proszącego o kolejną grę, komiks, buty…
Matkę, która na granicy nędzy wegetowała żyjąc ze skromnej,
nauczycielskiej emerytury i młodszego o kilka lat brata, który
raz za razem ładował się w jakieś finansowe bagno. Wszyscy
przychodzili do niego. Dzwonili, mailowali, pisali listy,
petycje, SMS- y. Wyciągali do niego szpony, szczerzyli zęby w
fałszywych uśmiechach, zaciskali mu ręce na gardle. Wszyscy
chcieli kasy, więc chcąc nie chcąc musiał tyrać, zadowalając
tego sukinsyna Barańskiego, który z każdej jednej lekko
przekrzywionej kreski we wstępnych szkicach, robił problem na
skalę światową – pomyślał, zabierając się za porządkowanie
biurka. Zatemperował wszystkie swoje ołówki (a miał ich
siedemnaście, każdy jeden był prezentem od syna), poukładał
papiery, umył dwa kubki po kawie z zaschniętymi, mulistymi
resztkami neski na spodach i podlał stojącego w kącie pokoju,
łysiejącego fikusa. Potem wyjrzał w dół, na ruchliwą, kilku
pasmową ulicę. Doszło do niego kilka niewyraźnych klaksonów,
potem usłyszał głośny, dochodzący z korytarza kobiecy śmiech i z
westchnieniem zasiadł za biurkiem. Laptop wciąż czekał, otwarty
i rozgrzany, jakby całym swoim elektronicznym jestestwem mówił
mu „zrób wreszcie te cholerne projekty!”, ale on wciąż myślał o
czym innym. Przeciągnął się i ziewnął. Potem przeczesał palcami
rzedniejące, cienkie włosy i poprawił zjeżdżające z nosa okulary
w złoconych oprawkach. Jeszcze raz ziewnął, potem poprawił
krzesło, z powrotem zacieśnił krawat i rozmasował zesztywniały
kark.
- Dobra, do
roboty, chłopie! – klasnął w dłonie, klikając, żeby ożywić
wygasły monitor, ale wyglądało na to, że wszystko sprzysięgło
się przeciwko jakimkolwiek postępom w jego projektach.
Drzwi od
gabinetu uchyliły się nagle i zobaczył w nich Marzenę, jedną z
graficzek.
- Masz już
dla mnie te wstępne szkice kampanii szamponu? – zapytała oschle.
Wiedział, że go nie lubi i z wzajemnością. Kiedyś było inaczej.
Wpadła mu w oko praktycznie już w pierwszym dniu jego pracy,
kiedy spotkał ją na korytarzu, walczącą z wiecznie psującą się
kopiarką. Od tamtej pory rzucał jej przeróżne aluzje, kręcił się
koło niej, jak pies koło kiełbasy, aż w końcu urżnął się na
jednym ze spotkań integracyjnych i nie przebierając w słowach,
usiłował ją zaciągnąć do swojego hotelowego pokoju. Olała go na
oczach kolegów, nazywając żałosnym frajerem, a potem, jak
firmowa wieść niesie, poszła się bzykać z tym nowym technikiem
od komputerów. Z tym byczkiem o wyglądzie przejedzonego
sterydami ciężarowca i intelekcie muła, nie obrażając mułów,
oczywiście. Od tej pory odzywali się do siebie jedynie z musu i
tylko w sprawach służbowych.
- Podrzucę
ci je za jakąś godzinę – obiecał, chociaż wcale nie wierzył, że
do tego czasu się wyrobi.
Po prostu
liczył na chwilowe ugłaskanie furii tej złośliwej klępy.
Syknęła, że już dawno powinna to mieć na biurku, a potem
prowokacyjnie kręcąc szczupłym tyłkiem wyniosła się z jego
gabinetu. Nadęta, tania zdzira – pomyślał, zabierając się za
temperowanie znalezionego gdzieś na dnie szuflady, osiemnastego
ołówka. Ten nie był od syna. Reklamował jakąś nową linię
kosmetyków i był upstrzony wizerunkami kolorowych tubek kremów
przeciwko rozstępom. Pomyślał, że szkoda drewna na takie
badziewie, a potem z westchnieniem zabrał się do roboty. Skupił
się. Zapomniał o zmęczeniu, głodzie i nasilającej się migrenie.
Nagle, po jakiejś godzinie z radością zauważył, że robota
zaczyna ruszać z miejsca. Pracował aż do dziewiętnastej, potem,
kiedy żołądek dosłownie skowyczał mu z głodu, wyskoczył na
szybką, razową kanapkę z sałatą i kurczakiem, ale po paru
minutach wrócił do pracy. Klikał, pisał, drukował, potem czytał,
dopisywał, znowu drukował, poprawiał i jeszcze raz, setki i
tysiące razy klikał. Oczywiście na śmierć zapomniał o prośbie
tej wydry i jej cholernej kampanii szamponu, ale miał to głęboko
gdzieś. Liczyło się tylko to, że w końcu złapał jakieś
natchnienie. Kiedy opuszczał biurowiec, dochodziła trzecia nad
ranem. Nocny stróż skinął mu głową z pełnym politowania
uśmiechem, a potem wrócił do kartkowania wymiętego,
utłuszczonego majonezem pornosa. Jakub uśmiechnął się pod nosem,
myśląc, że czasem chciałby mieć taką pracę. Totalnie
odmóżdżającą, nudną, jak bieganie po wyprzedażach robotę, w
której tylko odbębniałby paręnaście godzin, a potem wracał do
domu, zalegając przed telewizorem z kuflem przyjemnie
schłodzonego Heinekena w ręku. Wsiadając do samochodu pomyślał
też, że musi zadzwonić do byłej żony, zabrać się w końcu za
remont cieknącego dachu na ganku i odwiedzić matkę. Ta ostatnia
myśl zrodziła bolesne ukłucie winy. Nie był u niej już ponad
trzy tygodnie i za każdym razem, kiedy o tym myślał, czuł jakieś
dziwne palenie w przełyku. Może to po prostu zgaga? – pomyślał,
wyjeżdżając z podziemnego parkingu i włączając się do leniwego,
nocnego ruchu.
Kolejne
poniedziałkowe zebranie zespołu, jak zawsze zaczęło się tuż po
ósmej. Stary nie wyglądał dobrze. Był chyba przeziębiony, o czym
świadczył chrapliwy głos, zaczerwienione oczy i leżąca na
konferencyjnym stole paczka jednorazowych chusteczek o
znienawidzonym przez Jakuba, truskawkowym zapachu.
- Przejdźmy
do omówienia kolejnych projektów – powiedział, a raczej
wychrypiał Barański, a potem łypnął w stronę Jakuba.
– Może zaczniemy od pana? Ostatnio miałem sporo zastrzeżeń do
pańskiej pracy. Mam nadzieję, że coś zmieniło się na lepsze –
mruknął, a potem odkaszlnął, sięgając po podaną mu przez Jakuba
tubę z najnowszymi projektami.
Przez
kilka minut siedział, pochrząkując i drapiąc się po łysinie,
potem sapnął i rzucił oschłe:
- Dno, po
prostu dno. Żadnej innowacyjnej wizji, zero wyobraźni, brak
wyraźnego zakończenia. Poprawi pan to, albo…
Jakub
czuł, że nie może złapać oddechu. Przestał słuchać i dalsze
słowa docierały już do niego, jak przez mgłę. „Amatorszczyzna”,
„Kompletnie nieprofesjonalna robota”, „Brak tak zwanej ikry” –
kolejne uwagi jedna za drugą stawały się coraz mniej ważne.
Liczył się tylko jego gniew. Czuł, że oczy przesłania mu jakaś
ciemność z wirującymi w zawrotnym tempie, czerwonymi plamami w
tle, a dłonie same zaciskają się w pięści. Wstał, truchtem
przebiegł salę i podszedł do szefa, chwytając go za klapy.
Potem, dokładnie tak, jak sobie wielokrotnie wyobrażał, zacisnął
ręce na jego grubym, ukoronowanym trzęsącym się, drugim
podbródkiem, gardle i dusił, dopóki tamten nie zaczął rzęzić i
charczeć. Za plecami słyszał pełne niedowierzania okrzyki
kolegów, pisk jednej z koleżanek i głośny szloch sekretarki
starego, ale nie przestawał. Kiedy i tak wyłupiaste oczy
Barańskiego, teraz dosłownie wyszły mu z orbit, a czerwona,
nalana twarz stała się sino fioletowa, oderwał ręce od jego
szyi, pozwalając mu opaść na wytartą, beżową wykładzinę. Szef
chwycił się za gardło, ze świstem łapiąc hausty wymarzonego
powietrza, a potem, kiedy nieco doszedł do siebie, wyszeptał:
- Jesteś,
kurwa, zwolniony dyscyplinarnie, a ja dzwonię po policję.
Wtedy
Jakub pomyślał o byłej żonie. Już czekała na przelew, chociaż
musiał jeszcze co nieco dopłacić do wyjazdu syna na obóz i do
leczenia jego krzywego zgryzu. Pomyślał, że ta dziwka Anita jest
po prostu nienasycona. Podczas rozwodu wywalczyła dom, godne
alimenty, a nawet pieprzonego psa, a teraz nęka go dzień po dniu
nie rozumiejąc, że czasem może się odrobinę spóźniać z
płatnościami. Potem przed oczyma stanęła mu wychudzona, smutna
twarz matki. Wiedział, że bez regularnej, finansowej pomocy od
niego, kobieta nie da sobie rady. Myślał o tym wszystkim, kiedy
dotarło do niego, że pomimo ciężkiej, szaleńczej wręcz pracy
został zwolniony i publicznie upokorzony. Czuł, że wściekłość
dosłownie zalewa go żółcią. Odepchnął kolegę stojącego nad wciąż
skulonym w kącie Barańskim, a potem chwycił za leżący tuż przy
swoim notesie ołówek. Jeden z tych od syna. Cenny, jako
pamiątka, ale nie na tyle, żeby nie mógł go użyć do tak
szczytnego celu. Odepchnął chlipiącą sekretarkę starego,
brutalnie pchnął następnego z kolegów, a potem przyklękając
nachylił się nad starym i bez cienia wahania wbił ołówek prosto
w to jego wybałuszone, przekrwione od przeziębienia oko.
Drewniany skubaniec wszedł niemal po samą gumkę. Szefem
kilkanaście razy rzuciły konwulsje, potem znieruchomiał. Teraz
po sali przeszedł głośny okrzyk grozy. Ktoś usiłował go
odciągnąć, ktoś inny nienaturalnie piskliwym głosem w kółko
wzywał imienia bożego nadaremno. Jakiś męski, niski głos
krzyczał „Policja! Dzwońcie po policję!”, ale Jakub nie
przerywał. Czuł w sobie siłę, która pokonałaby z dziesięciu
krzepkich gości. Koledzy wciąż usiłowali odciągnąć go od
leżącego na podłodze, zakrwawionego Barańskiego, ale on skupił
się jedynie na swojej zemście. Jakby cały ten skumulowany w nim
miesiącami gniew, wybuchł właśnie teraz, w chwili kolejnego
niesłusznego upokorzenia. Wyjął ołówek z oczodołu martwego już
przełożonego, z chorą fascynacją obserwując, jak razem z wylanym
na policzek okiem, z rany bluzga gorąca, królewsko purpurowa
krew. Dotknął nieruchomej, zastygłej w tępym wyrazie
niedowierzania twarzy Barańskiego, a potem samymi opuszkami
palców musnął jego szyję, na której widniała czerwona pręga -
niemy ślad po jego wściekłych dłoniach. Wstał i zachwiał się,
wciąż jeszcze nie mogąc uwierzyć, że to się dzieje naprawdę, a
potem rzucił się w stronę ciężkich, szklanych drzwi i wybiegł na
korytarz. Zbiegając po wąskich, zamkniętych w klaustrofobicznie
ciasnej klatce schodowej, stopniach, podniósł do oczu
zakrwawione dłonie, z fascynacją wpatrując się w tężejące, coraz
ciemniejsze smugi krwi pomiędzy palcami. Budzik zadzwonił, kiedy
wsunął sobie w usta palec wskazujący, smakując smak świeżej
krwi. Otworzył oczy, wyrwany z wyrazistego snu i pacnął w
dzwoniący zegarek, zrzucając go z półki.
- Psia mać –
zaklął, wciąż jeszcze tkwiąc w lepkich szponach wyrazistego
koszmaru.
Mógłby
się założyć, że prawie czuł w ustach żelazisty posmak krwi…
Dopiero długi, chłodny prysznic przywrócił mu zarówno siły, jak
i dobry humor. Ubrał się, szczególnie starannie dobierając
krawat i koszulę, a potem w pośpiechu zjadł podeschniętą,
pozostałą z wczorajszej kolacji kanapkę, wypił kawę, parząc
sobie podniebienie i ruszył do samochodu. Do firmy, o dziwo,
dotarł pogodny i zrelaksowany. Wysiadając z widny pogwizdywał
kawałek z ulubionego musicalu, a potem żwawym krokiem udał się
do swojego gabinetu. Kiedy do zebrania zostało mu tylko jakieś
siedem, może osiem minut, ruszył do sali konferencyjnej. Usiadł
na swoim miejscu, mniej więcej na środku stołu, w rzędzie pod
oknami i zaczął rozkładać na stole tuby ze szkicami projektów.
Stary
przyszedł jak zawsze punktualny, za to wyjątkowo wściekły,
zachrypnięty i zakatarzony. Utkwił swoje przekrwione, wyłupiaste
oczy w twarzy Jakuba i rzucił to swoje suche: „Może zaczniemy od
pana? Ostatnio miałem sporo zastrzeżeń do pańskiej pracy”. Jakub
podał mu tuby ze szkicami i utkwił wzrok w jego nalanej,
czerwonej twarzy. Świdrujące, wyłupiaste oczka szefa uważnie
sondowały każdy jeden szkic, każdą kreskę i każdy podpis. W
pierwszym momencie wciąż czuł się pewnie – wiedział, że dał z
siebie wszystko. Jednak z minuty na minutę ogarniał go coraz
większy niepokój, żeby nie powiedzieć narastająca panika. Kiedy
czoło szefa przecięła podłużna, głęboka zmarszczka, Jakub
poczuł, że robi mu się duszno, a dobrze mu znana fala strachu
podchodzi mu pod wyschnięte z emocji gardło. Nagle jego wzrok
padł na czerwono błękitny, zakończony gumką ołówek od syna. Taki
sam, jakim we śnie dźgnął szefa prosto w te jego podłe, uparte
zwoje mózgowe. Postarał się myśleć o czymś innym. Przelotnie
zerknął w pomarszczony, nieapetyczny dekolt sekretarki starego,
potem zlustrował kiczowaty, wzorzysty krawat jednego z grafików,
przeleciał wzrokiem po czarno białych rycinach zdobiących
przeciwległą ścianę, ale jego myśli wciąż krążyły wokół
perfekcyjnie zaostrzonego ołówka. Wtedy znowu to zobaczył.
Zmarszczka na czole Barańskiego pogłębiła się do granic absurdu,
a pełen niezadowolenia, poirytowany grymas wygiął jego usta w
krzywą podkowę.
- Przykro
mi, ale to wciąż nie to, czego bym od pana oczekiwał. Zwykła
amatorszczyzna – powiedział Barański, a ręce Jakuba bezwiednie
zacisnęły się na świeżo zatemperowanym ołówku.
Nagle
poczuł, że jego ciało zaczyna żyć własnym, bezlitosnym i od
dawna obmyślonym planem.
- Miałem
dziś proroczy sen – usłyszał swój własny, niewyraźny bełkot, a
potem chwiejąc się z nadmiaru emocji, odprowadzany zdziwionymi
spojrzeniami kolegów, wstał i ruszył w stronę szefa, zaciskając
w dłoni czerwono błękitny prezent od syna.
AUTOR:
Katarzyna Misiołek
|
|