Biegł najszybciej jak potrafił. Ciężkie
buty uderzały o mokrą nawierzchnię wytwarzając charakterystyczny
chlupot niosący się echem wzdłuż ulicy. Tysiące drobnych kropel
rozbryzgujących się przy każdym kroku odbijało wykrzywione w
odpychającym grymasie twarze odzwierciedlające tylko jedno
pragnienie - dopaść ofiarę, zatopić zęby w jej ciele i choć na
krótką chwilę zagłuszyć wszechogarniające uczucie
niezaspokojenia przeszywające każdą komórkę ciała.
Hordy jęczących kreatur biegły
Marszałkowską rozlewając się w mniejsze uliczki, wypełniając je
niczym zatruta woda. Odrażający fetor ciał i zgniłych oddechów
wyczuwalny był coraz wyraźniej. Zbliżały się.
Porozrzucane wraki samochodów, szkło,
żelastwo i szmaty układały się w osobliwą mozaikę barw i odcieni
ozdabiającą osiedla martwego Rzeszowa. Wilgotne powietrze,
mżawka i gęsta zawiesina powulkanicznego osadu utrzymująca się
nieprzerwanie od czasów wielkiego kataklizmu pogarszały
widoczność.
Uciekający przed dziką furią ostatni
mieszkaniec miasta nie zauważył metalowego pręta, który jakby na
złość sprzymierzył się z napastnikami i pojawił tuż przed jego
nogami. Przez chwilę próbował walczyć, zamortyzować upadek
rękoma, jednak brutalna siła bezwładności wzięła górę. Runął na
ziemię lądując w samym środku wielkiej kałuży mieniącej się
wieloma odcieniami błota.
Leżąc w brudnej mazi słyszał zbliżającą
się wielkimi krokami zarazę. Tupot setek nóg stawał się coraz
wyraźniejszy. Na domiar złego odgłosy wydawały się dobiegać ze
wszystkich stron, cuchnąca masa schowana w zaułkach wyczuła
zdobycz i wypełzła jak robactwo wabione zapachem rozkładającego
się mięsa. Uniósł twarz ponad brunatną breję i zamarł z
przerażenia. Fala zarażonych odcięła drogę ucieczki. Podniósł
się z mozołem i niewiele zastanawiając wbiegł w bramę starej
kamienicy pamiętającej jeszcze czasy sprzed Armageddonu.
Uciekając drewnianymi schodami przeskakiwał po dwa stopnie
przystając na piętrach i sprawdzając czy zakażeni podążają jego
tropem. Jakże złudna jednak była jego nadzieja, że stracą ślad i
porzucą tak łakomy kąsek. Wchodził coraz wyżej, przed oczami
przesuwały się obrazy pustych mieszkań i rozrzuconych
przedmiotów codziennego użytku, zostawionych przez mieszkańców
uciekających w popłochu przed zakażonymi. Myśliwi kroczyli tuż
za nim wydając z siebie przerażające odgłosy. Dotarł na ostatnie
piętro kamienicy i desperacko rozglądał się w poszukiwaniu drogi
ucieczki. Jego wzrok zatrzymał się na niewielkim włazie
prowadzącym na dach. Wspiął się po szczeblach i uniósł klapę.
Wydostał się na górę i zatrzasnął za sobą właz licząc po cichu,
że powstrzyma ich to choć przez chwilę. Krótkie oględziny dachu
wystarczyły by odkrył, że znalazł się w pułapce bez wyjścia.
Żadnych szans na ratunek. Nawet przysłowiowej brzytwy, której
tonący mógłby się w takiej chwili uchwycić. Pogodzony ze swoim
losem stanął na gzymsie. Zwrócony tyłem w kierunku przepaści
prowadzącej na brudną ulicę obserwował klapę i czekał, kiedy
wyleje się z niej potok zarażonych. Wyciągnął broń z kabury i ze
smutkiem stwierdził, że pozostała w niej ostatnia kula. Huk
wieka uderzającego o dach był sygnałem, by przyłożyć lufę do
skroni.
Nie dam wam tej satysfakcji - pomyślał i
nacisnął spust. Przez kilka chwil czuł się zwycięzcą,
przepełniony szczęściem, jakiego dawno już nie doświadczył.
Bezwładne ciało jak ptak szybowało w przestrzeni, nagle z
brutalną siłą zawadziło o wystający ze ściany uchwyt na flagę.
Niczego już nie czuł, gdy metalowy przedmiot z ogromnym impetem
rozdarł mu brzuch ukazując całemu światu jego zawartość. Siła
upadku wyrzuciła z otrzewnej bezkształtne fragmenty mięsa i nie
strawionego obiadu. Całość udekorowana czerwoną posoką mieniła
się kolorami na tle brunatno-szarego asfaltu. Leżał w kałuży,
martwym wzrokiem przyglądając się własnym wnętrznościom.
Drapieżne bestie stały na dachu kamienicy i podziwiały widok
krwi rozlewającej się wokół ciała i spływającej krętymi cienkimi
strużkami do studzienki ściekowej. Życiodajna ciecz spadała w
głąb kanalizacyjnej kratki wydając charakterystyczny odgłos kap,
kap…
… Kap, kap - ostatnie krople kwaśnego
deszczu leciały z dachów na ulicę Łęczyńską tworząc sporych
rozmiarów trujące kałuże. Jan Wysocki podążał szybkim krokiem w
kierunku komisariatu klnąc pod nosem. Obskurne dzielnice Lublina
cuchnące zgnilizną, od lat oświetlane jednie ulicznymi
latarniami, po których mieszkańcy snuli się jak trupy,
przyprawiały go o mdłości. Kilkuminutowy spacer z domu do pracy
pozwalał na obserwację życia miasta, którego tak szczerze
nienawidził, jednocześnie dawał chwilę oddechu i zadumy.
Ogień palący się bladym płomieniem w
zardzewiałej beczce po ropie wydzielał wystarczająco dużo
ciepła, aby ogrzać kilku stojących wokół kloszardów. Ubrani w
poobdzierane łachmany z twarzami tak zniszczonymi, że niejedne
zwłoki wyglądał przy nich jak oaza tętniąca życiem, popijali ze
wspólnej butelki fioletową ciecz skrupulatnie oceniając, czy
ktoś nie opróżnił z niej więcej niż było mu przydzielone.
- Witam pana komisaza - krzyknął
najwyższy niemal zupełnie pozbawiony zębów, podnosząc do góry
coś, co przypominało rękę. - Do pracy? O tak późnej poze?
Panująca wieczna szaruga nie pozwalała
odróżnić nocy od dnia, tylko zegar na zamkowej wieży właśnie
wskazujący północ, dawał mieszkańcom Lublina poczucie
przemijającego czasu.
- Muszę przyskrzynić kilku oprychów,
inaczej nie wyrobię tygodniowego limitu - odpowiedział Jan
podchodząc do ognia.
- Pan władza się z nami napije, radia
posłucha. Wynalazek Gruchy, strasnie kopie - lump podał
Wysockiemu butelkę, żałując w głębi serca porcji zmarnowanego
trunku.
Policjant pociągnął łyk. Twarz wykrzywił
grymas obrzydzenia. Przetarł usta rękawem i poprawił czarną,
piracką opaskę zakrywającą oko i fragment zoranego głębokimi
bruzdami ropiejącego nosa. - Okropne! - stwierdził. - Co to
jest?
- Wywar ze sfermentowanych scurów.
Strasnie poniewiera - twarz bezzębnego kloszarda wykrzywiła się
w odrażającym uśmiechu przypominającym przedśmiertne konwulsje.
- Siada z nami. Praca nie ucieknie. Ogzeje się - zachęcał
wyciągając bezkształtne kikuty w kierunku palącego się leniwie
ognia.
- Muszę lecieć, schwytaliśmy dwóch
zakażonych. Zobaczymy, co uda się z nich wyciągnąć - stwierdził
policjant rozglądając się dookoła jak gdyby szukał księżyca,
relikwii przeszłości z czasów, gdy powietrze nie było jeszcze
wypełnione nieprzeniknionym, obrzydliwym osadem.
- Naprawdę? - zapytał ze zdziwieniem
kloszard. - Cy słuchał komisaz dzisiejsych wiadomości? O,
właśnie podają kolejne. - Z trzasków ledwie dawało się wyłowić
głos spikera.
Zakażeni zdobyli Radom i
przemieszczają się większymi grupami w kierunku Warszawy,
Lublina i Kielc opanowując po drodze miasta i wioski. Nie
wiadomo dalej, jaka jest przyczyna powstania choroby zarażającej
mieszkańców Polski. Istnieją przypuszczenia, że wirus powstał
jako mutacja kleszczowego zapalenia mózgu wspomaganego dodatkowo
wysokim promieniowaniem. Najbardziej prawdopodobną przyczyną
rozprzestrzeniania się epidemii jest ugryzienie przez chorego
osobnika. W Warszawie zebrała się nadzwyczajna grupa kryzysowa
opracowująca sposób dalszego działania i zażegnania problemu. Za
godzinę przekażemy kolejne informacje.
- Niedługo tu będą. Zrobicie coś? - z
nadzieją w głosie zapytał kloszard w obślizgłej pełnej wesz
włóczkowej czapce, nie zdejmowanej z głowy od wieków.
- Schowajcie się. Sytuacja jest poważna
- Jan dopiął ostatni guzik płaszcza, postawił kołnierz, odwrócił
się na pięcie i odszedł w kierunku komisariatu.
Po drodze przegonił jeszcze dwójkę
małych dzieci obgryzających ciało zmarłego nieszczęśnika, który
miał pecha wyzionąć ducha na środku ulicy. Kanibalizm nie był
niczym nadzwyczajnym, szczególnie w obliczu głodowej śmierci
zbierającej swoje żniwo wśród ludności. Dwa strzały z pistoletu
oddane w powietrze wystarczyły, aby odpędzić hieny pożywiające
się padliną. Nie uciekły pewnie zbyt daleko i czekają w
schronieniu, aż Jan zniknie za rogiem. Wrócą i wbiją ząbki w
ciepłe wnętrzności niedokończonego obiadu i pożywiając się nim
dadzą sobie luksus przeżycia jeszcze kilku dni.
Wysocki wbiegł do komisariatu, rzucił
płaszcz na wieszak i udał się w kierunku sali przesłuchań, gdzie
zwykle torturowano nieposłusznych obywateli wyciągając z nich
"dobrowolne" zeznania. Po drodze spotkał rozgorączkowanego
porucznika Stefana Trybusa, który przysunął się do Wysockiego i
szepnął mu do ucha.
- Mamy ich - powiedział to w taki
sposób, jakby zdradzał największą tajemnicę państwową.
- Tak, wiem. Chodźmy - odparł stanowczo
Jan.
Kiedy przechodzili przez komisariat ich
uwagę przykuł awanturujący się otyły mężczyzna. Tłumaczył coś
dyżurnemu posterunkowemu, gestykulując energicznie i wylewając z
siebie niezrozumiały potok słów, z których dało się wyodrębnić
jedynie pojedyncze: ochrona… skandal… zagrożenie… zróbcie coś.
Elektroniczna aparatura niewielkiego
pomieszczenia mieniąca się kolorowymi diodami oczekiwała już na
wchodzących policjantów. Przez weneckie lustro mogli obserwować
przestronną salę, wewnątrz której uwięzionych było dwóch
zakażonych. Przykuci do przeciwległych ścian za ręce i nogi
klęczeli na podłodze i wpatrywali się pustym wzrokiem w tlącą
się żółtym światłem żarówkę.
- Są przerażający - w głosie Trybusa
dało się wyczuć niepokój - te ich nieobecne oczy...
- Mówili coś? - zapytał Wysocki
wyciągając z szuflady biurka dwie pary gumowych rękawiczek,
jedną z nich zakładając a drugą podając porucznikowi.
- Bełkotali coś niezrozumiale, nic
konkretnego - odpowiedział biorąc z szafki gumowe pałki.
- Pora na przesłuchanie. Dowiedzmy się
czegoś - stwierdził Wysocki przygotowując się do dobrze znanego
sobie rytuału.
Weszli do sali przesłuchań. Stojąc w
bezpiecznej odległości przyglądali się kreaturom, czasem tylko
poszturchując je policyjną pałką, aby sprowokować jakąś reakcję.
Zakażony klęczący po lewej stronie opuścił głowę i utkwił wzrok
w podłodze, zupełnie nie zwracając uwagi na funkcjonariuszy.
- Poruczniku, proszę nadać naszemu
przesłuchaniu nieco szybszy bieg - Jan zwrócił się ironicznie do
kolegi.
Trybus podszedł do klęczącej postaci,
poprawił rękawiczki, zacisnął dłonie na gumowej pałce i przybrał
pozycję przypominającą postawę bejsbolisty szykującego się do
najważniejszego uderzenia w swoim życiu. Siła potężnego ciosu
rzuciła ciałem o ścianę a krew pozostawiła świeże ślady, które
dołączyły do tych już istniejących.
- Chyba trochę przesadziłeś poruczniku.
Obawiam się, że on niczego nam już dzisiaj nie powie -
stwierdził Wysocki patrząc na przetrącony nos i krwawą szramę na
policzku ozdobioną fragmentami obszarpanej tkanki rozciętej
przez zęby.
Zarażony wił się po ziemi wyginając
ciało w dziwacznych pozach, wydając przy tym odgłosy
przypominające skowyt wilka i płacz dziecka jednocześnie. Po
chwili jednak powrócił do poprzedniej, klęczącej pozycji i
wlepiając puste ślepia w porucznika mruczał coś pod nosem. Na
oczach policjantów tkanki jego twarzy zupełnie się zrosły
przechodząc metamorfozę z krwawej, rozdartej miazgi do dawnej
postaci.
Wysocki w furii rzucił się na skutego
łańcuchami osobnika i trzymając go za włosy wykrzyczał - Kim wy
kurwa jesteście?
Usta zainfekowanego rozwarły się do
nienaturalnych rozmiarów ukazując czarną otchłań gardła
wypełnioną larwami białych robaków, pijawek i wijących się
glist, udekorowaną szpiczastymi kryształowo białymi zębami. Z
krtani wydobył się chrypiący głos przesiąknięty fetorem zgniłego
mięsa.
Dwóm moim Świadkom dam
władzę przez tysiąc dwieście sześćdziesiąt dni. Oni są dwoma
drzewami oliwnymi i dwoma świecznikami, co stoją przed Panem
ziemi. A jeśli kto chce ich skrzywdzić, ogień wychodzi z ich ust
i pożera ich wrogów. Mają oni władzę by wszelką plagą uderzyć
ziemię, ilekroć zechcą.
Policjantów zaskoczyła para
wydobywająca się z ich ust, efekt niskiej temperatury, która
nagle ogarnęła całe pomieszczenie. Weneckie lustro zaczęło
porastać szronem finezyjnie utkanym w przepiękne wzory, jakie
tylko natura potrafi wykonać w mroźne zimowe noce. Wysocki
spoglądał to na Trybusa, to na malujące się na zwierciadle
misterne obrazy, wreszcie nie wytrzymując napięcia wyszedł z
pokoju przesłuchań trzaskając drzwiami. W ślad za nim podążył
porucznik.
- Kogoś ty mi tu
przyprowadził? - na twarzy komisarza pojawiła się złość.
- Sami przyleźli twierdząc,
że są jakimiś zasranymi prorokami - odpowiedział przerażony
Trybus - gadali dziwnym językiem, jakby z Biblii, że ten wirus
to ich sprawka.
- Niech to szlag trafi. On
mówił zupełnie nie poruszając ustami, sam zresztą widziałeś.
Wracamy z powrotem - oznajmił Wysocki.
- Czy zauważyłeś, co było na
lustrze? - zapytał porucznik.
- Trzy szóstki - znak bestii.
Próbują nas wystraszyć tanimi sztuczkami. Zaraz dobierzemy im
się do dupy. Przynieś walizkę ze sprzętem - rozkazał Jan
wracając do pomieszczenia przesłuchań.
Wysoki zastał ich klęczących
na ziemi z rękami złożonymi na klatkach piersiowych i spokojnymi
wyrazami twarzy. Zaskoczyły go skute lodem ściany pomieszczenia
i temperatura sięgająca zapewne kilku stopni poniżej zera.
Podszedł do jednego z zakażonych na odległość kilkunastu
centymetrów i spojrzał w jego oczy mając nadzieję, że dostrzeże
w nich choćby namiastkę emocji. Biała jak mąka skóra twarzy z
czarnymi jak węgiel oczami zupełnie pozbawionymi źrenic
poprzecinana była jasnozielonymi meandrami żył. Można by
zaryzykować stwierdzenie, że byli piękni mimo budzącego strach i
przerażenie nienaturalnego wyglądu.
Po chwili pojawił się Stefan
ze sporych rozmiarów czarną walizką. Rzucił ją na stół i
otworzył, ukazując przedmioty o dziwnych kształtach
przypominające narzędzia tortur, których nie powstydziłaby się
średniowieczna inkwizycja. Wysocki pogrzebał chwilę w walizce i
wyciągnął coś na kształt sekatora.
- Czy wiesz, co można tym
obciąć? - zapytał zakładając narzędzie na dłoń kreatury. -
Powiadasz zatem, że przysłał cię Bóg. Możliwe… Tylko po co? -
mimo gróźb pytania pozostały bez odpowiedzi. - Mów!, albo
poczujesz, co potrafi ta maszynka - z coraz większą złością
krzyczał Jan. Ofiara pozostawała niewzruszona, zupełnie
nieobecna, na jej twarzy nie było śladu emocji, jakby przebywała
w jakimś innym miejscu. Cierpliwość komisarza wyczerpała się.
Nacisnął na długie ramiona sekatora, chrzęst łamanych kości
wypełnił pomieszczenie i dłoń zakażonego opadła na podłogę. Krew
tłoczona tętnicami w rytmie pulsu wylewała się z nadgarstka
tworząc sporej wielkości kałużę. Jasna twarz uwięzionego nawet
nie drgnęła, i mimo, że nie poruszał ustami z wnętrza gardła
rozległ się tubowy głos.
Jam jest prorok Pana
przybyły, aby oczyścić ziemię ze wszelkiego plugastwa.
Imię me to Jeździec,
strażnik siedmiu pieczęci, siedmiu trąb i siedmiu czasz.
Pokłoń się przed gniewem
nieuniknionego.
Zarażony podniósł krwawiący
kikut ręki na wysokość twarzy i przyglądał się skomplikowanemu
układowi połączeń nerwów, żył, kości i skóry. Niczym roślina
kiełkująca z nasiona i strzelająca zielonymi pędami w ciepły
letni poranek kończyna zaczęła odrastać od nadgarstka,
śródręcza, palców a kończąc na paznokciach. Policjanci stali nie
mogąc wyjść z podziwu i przełykając głośno ślinę przyglądali się
odtworzonej dłoni. Komisarz wpadł w furię. Odpiął kaburę i
wyciągnął pistolet kierując lufę prosto w czoło zakażonego.
- Zaraz ci kurwa pokażę, kto
przed kim będzie się kłaniał - wykrzyczał odbezpieczając broń.
- A z dymu wyszła szarańcza
na ziemię, i dano jej moc, jaką mają ziemskie skorpiony -
odpowiedział prorok patrząc prosto w oczy Wysockiego.
- Nie mów do mnie tymi
pieprzonymi wersami. Czy wydaje ci się, że przynosisz koniec
świata proroku? - zapytał wściekły Wysocki wciskając lufę w
czoło klęczącego.
Drugi zakażony podniósł
pokornie głowę i odpowiedział - Czy nie widzisz, że koniec się
dzieje.
- Co przez to rozumiesz? -
zapytał porucznik Trybus.
- Wojny, głód, kataklizmy,
zaraza - czy to mało? - prorok wypowiedziawszy te słowa spuścił
wzrok i wpatrując się w podłogę przybrał nieobecny wyraz twarzy.
Nagle drzwi pokoju przesłuchań
otworzyły się z łoskotem i do środka wpadł mocno przestraszony
kapral Świeboda. Gestykulował coś nie mogąc złapać oddechu, po
chwili jednak doszedłszy do siebie wykrztusił łamanym głosem -
Idą tu zakażeni…są w mieście… zaraz tu będą.
- Przygotujcie się do odparcia
szturmu - rozkazał komisarz - my już kończymy.
- Tak jest - odpowiedział
trzęsąc się kapral. Odwrócił się i wyszedł pospiesznie.
- Może powinniśmy uciekać?
Jeśli wszyscy zakażeni mają takie zdolności jak ci tutaj, to nie
mamy szans. Jest nas tak niewielu - stwierdził pełen wątpliwości
Trybus. - Zresztą ja mam już pełne gacie.
- Nigdzie nie będziemy uciekać
- z furią zaprotestował Wysocki. Zwrócił lufę pistoletu w
kierunku czoła proroka i zapytał - Jak można was powstrzymać,
zabić? Odpowiadaj, inaczej nafaszeruję cię ołowiem.
- Wyginie trzecia część ziemi.
Wszystko jest gotowe na przyjście Baranka - odpowiedział
zakażony.
- Dosyć, nie będę tego słuchał
- Jan odsunął się krok do tyłu i oddał kilka strzałów prosto w
głowę zakażonego.
Kolejne kule przeszywały mózg
ofiary wyrzucając przy każdym strzale mięsiste krwawe strzępy.
Komisarz zakrył twarz ręką osłaniając się przed bryzgającą na
wszystkie strony czerwoną posoką. Klęczący korpus z fragmentami
czaszki wyglądającej jak szwajcarski ser bezwładnie opadł na
podłogę. Wysocki mimo rozlegającego się chrzęstu pustego zamka
pistoletu wciąż naciskał na spust. Jego wściekłość nie
znajdowała ujścia, sięgnął w furii do kabury porucznika Trybusa,
wyciągnął broń, wymierzył w drugiego zarażonego i oddał kolejne
salwy.
- Przestań. Oni już nie żyją –
Stefan uspokajał komisarza zastanawiając się, czy aby Wysocki
nie postradał zmysłów.
Jan opuścił broń a martwe
ciało drugiego zarażonego osunęło się na ziemię układając niczym
dziecko w łonie matki, w pozycji embrionalnej.
- Uspokój się. Zachowaj siły
na tych na zewnątrz – stwierdził wyciągając z rąk Wysockiego
swój pistolet.
- Przepraszam. Poniosło mnie –
komisarz wysyczał przez zaciśnięte zęby wychodząc z pokoju.
Porucznik stał chwilę i
spoglądając na martwe ciała zastanawiał się jak wiele
przesłuchań skończyło się w podobny sposób. Po chwili dał jednak
za wygraną mając w pamięci informację kaprala Świebody o hordach
kreatur atakujących komisariat. Klęknął nad ciałem jednego z
proroków i chcąc się upewnić, że nie żyje, przyłożył dwa palce
do tchawicy. Nie zdążył się zorientować, gdy martwa postać
błyskawicznie podniosła się z ziemi i śnieżnobiałe zęby wtopiły
się w jego szyję. Sycząc z bólu odskoczył w kąt i usiadł skulony
na podłodze w panice obserwując proroków, którzy niczym feniks
wstający z popiołów przechodzili metamorfozę, odzyskując dawne
postacie. Podczas przemiany ich ręce i nogi stały się na krótką
chwilę bardzo długie i cienkie tak, że bez problemu mogli
uwolnić je z krępujących metalowych więzów. Porucznik nie zdążył
jeszcze otrząsnąć się z tego, co wydarzyło się przed chwilą, gdy
przed jego obliczem wyrosły dwie olbrzymie postacie. Stali w
blasku i niczym królowie śmierci spoglądali na przerażonego
Trybusa.
- Co mi zrobiliście? - wydukał
zbierając się na odwagę.
- Zostałeś uwolniony z
więzienia twojego ciała - odrzekł jeden z proroków.
- Jak to? - zapytał przerażony
trzymając się za krwawiącą ranę szyi.
- Twoje ciało przestanie się
psuć a skóra nabierze dawnego blasku. Przestaniesz wydzielać
fetor zgnilizny, w twe oczy wróci życie i zaczniesz odczuwać
potrzebę wyswobodzenia swoich współtowarzyszy z niewoli ich
rozkładających się ciał i umysłów. Dla swoich przyjaciół
staniesz się bestią, jednak ludzkość musi zostać oczyszczona z
toczącej ją od wieków zarazy, dlatego będziesz narzędziem w
naszych rękach. Nie wszyscy zostaną ocaleni, wiele istnień
zginie.
- Zamienię się w jednego z
zarażonych? - z coraz większym przerażeniem dopytywał porucznik.
- Co stanie się z moim ciałem?
- Dołączysz do wybranych. Nie
od razu uwolnisz się od dawnego wyglądu, to powolny proces,
każdego dnia będziesz mógł obserwować powracające do zdrowia
komórki odradzającego się organizmu. Wkrótce staniesz gotowy na
sąd Baranka.
Porucznik zwinął się na
podłodze w kłębek i sądząc, że postradał zmysły głośno szlochał,
nie mogąc uwierzyć w słowa proroków.
Dwóch aniołów zemsty
otoczonych jasną poświatą sunęło przez komisariat jakby unosząc
się w powietrzu.
Uzbrojeni w karabiny
maszynowe, granaty i pistolety policjanci oczekiwali przybycia
zakażonych, którzy jak wieść niosła dotarli już do centrum
Lublina i niczym dżuma rozlewali się w kolejne zakątki miasta.
Wysocki wyposażony w ogromny, długolufowy XM8 mogący oddać
siedemset dwadzieścia strzałów na minutę czuł się bezpiecznie i
komfortowo. Dyrygując swoimi podwładnymi organizował zasieki
mogące ułatwić obronę przed atakiem potworów.
Kątem oka w głębi korytarza
Jan dostrzegł światło. Chwilę potem ukazały się dwie dumnie
kroczące postacie.
- Oni żyją, zabić ich! Ognia!
- rozkazał Wysocki sam stając szeroko na nogach i kierując lufę
karabinu w stronę nadchodzących lśniących sylwetek. Zewsząd
posypał się grad kul a huk kanonady sprawiał wrażenie jakby
niebo waliło się na głowę.
Idące przed siebie świetliste
figury za nic miały ogromną siłę ognia, jaką otworzyli przeciwko
nim funkcjonariusze. Komisarz strzelał seriami z XM8 obserwując
jak kule przechodzą przez ciała zakażonych zostawiając rozległe
krwawe rany, które chwilę potem zasklepiają się.
Policjanci dwoili się i troili
chcąc zatrzymać majestatycznie kroczących proroków, jednak ich
próby odnosiły mizerny skutek, co gorsza atakujący zaczynali
ponosić pierwsze straty. Zarażeni wykonali w powietrzu gest, po
którym wystrzelili z rąk niewidzialną siłą w kierunku najbliżej
stojących policjantów, których głowy eksplodowały rozrzucając z
wielką mocą fragmenty mózgu, oczu i kości po całym pokoju.
Ciągły ogień kul rozgrzewający
lufy karabinów do czerwoności, nie był w stanie zatrzymać
napierających aniołów zemsty rozdających śmierć przy każdym
geście.
- Wycofujemy się na zewnątrz!
- rozkazał Wysocki widząc bezradność swoich podwładnych, a sam
starając się odciągnąć proroków w głąb komisariatu.
Uciekającym policjantom drogę
zagrodziła horda zbliżających się zakażonych, którzy opanowali
już większą część miasta i do zdobycia pozostały im już tylko
mniejsze uliczki i przedmiejskie budynki Lublina.
Komisarz pozostał wewnątrz
postanawiając stawić czoła niezniszczalnej dwójce i chroniąc tym
samym współpracowników. Zupełnie jednak nie miał pomysłu, w jaki
sposób powstrzymać proroków. Rzucił pozbawioną amunicji broń na
podłogę i stojąc biernie z założonymi rękoma oczekiwał na rozwój
sytuacji.
- Zabijcie mnie, jeśli chcecie
- stwierdził z rezygnacją.
- To byłoby zbyt proste -
powiedział jeden z nich przykładając białą dłoń do twarzy Jana.
- Idź ślepcze błądzić wśród ślepych. - Nie zdążył dokończyć,
kiedy ciało komisarza osunęło się bezwładnie na ziemię.
Grupka policjantów wpadła w
panikę i widząc, że z jednej strony są otoczeni przez
nacierających zakażonych z drugiej proroków wychodzących z
komisariatu zaczęła bezładnie strzelać we wszystkich kierunkach.
Porucznik Trybus resztkami sił
opuścił pokój przesłuchań i ledwie snując się na nogach, podążał
tropem odgłosu strzałów i krwawych śladów pozostawionych po
niedawnej strzelaninie. Dotarł do pomieszczenia, w którym
odnalazł chaotycznie porozrzucane fragmenty mięsnych ochłapów i
bezgłowych korpusów. Nie próbował nawet zidentyfikować leżących
naokoło ciał, gdyż jego uwagę zwrócił niesamowity widok
rozgrywający się na zewnątrz komisariatu. Dwójka jeszcze
niedawno uwięzionych i skutych łańcuchami proroków stała na
ulicy. Nad nimi rozstępowało się niebo, tworząc olbrzymich
rozmiarów wir sięgający wysoko w górę i wsysający w siebie
gęstą, mglistą zawiesinę od lat zatruwającą powietrze.
Przejaśniało się, wieczny mrok panujący nad miastem powoli
ustępował miejsca wyglądającemu spoza chmur słońcu. Grupka
funkcjonariuszy zasłaniając oczy z niedowierzaniem patrzyła na
znane sobie jedynie z opowieści czyste niebo ozdobione
przepływającymi z rzadka błękitnymi obłokami i dziwnym palącym
ciało żółtym kręgiem.
- Bracia moi - odezwał się
jeden z proroków do zgromadzonych wokół zarażonych, wskazując
palcem na przerażonych i wystraszonych funkcjonariuszy - ocalcie
tę garstkę grzeszników zanim ich ciała spalą się w blasku słońca
a ich oczy na wieki ogarnie ciemność. Przygotujcie ich na sąd
Pański.
Tylko odległy krzyk
wyzwolonych dobiegł echem do małej uliczki, gdzie leniwie
dogasał palący się w beczce po ropie wątły płomień. Obok
żerowały na zwłokach małe dziecięce hieny chłeptające łapczywie
jeszcze ciepłą krew z otwartej rany na brzuchu martwej ofiary.
Ostre ząbki wbiły się w krtań i wyrwały kawał mięsa, który
został szybko połknięty, aby zwolnić przełyk na kolejny łakomy
kąsek. Wiecznie głodne i niezaspokojone istoty w kilkanaście
minut zeżrą swoją zdobycz zostawiając tylko to, czego nie da się
zjeść. Nie oszczędzą nawet skórzanego płaszcza i przepaski,
które w ciężkich czasach pozwolą przeżyć choćby kilka godzin tak
niezbędnych dla odnalezienia kolejnej porcji pożywienia. Niemym
świadkiem uczty pozostawało tylko małe radio, z którego
wydobywał się szumiący i ledwie słyszalny głos spikera
ogłaszającego kolejną wiadomość.
Zakażeni dotarli już do
Warszawy i w zastraszającym tempie zdobywają kolejne dzielnice
miasta. Przerażeni mieszkańcy chcąc uniknąć śmiertelnego wirusa
w akcie rozpaczy popełniają zbiorowe samobójstwa. Sytuacja jest
beznadziejna... Nie wiem jak długo zdołam jeszcze przekazywać
państwu kolejne relacje...
W
opowiadaniu wykorzystano fragmenty Ewangelii według Świętego
Jana.
AUTOR:
Wojciech Kulawski
|