|
Po ciele rozpłynęło się przyjemne odprężenie. Nie czuł już
strachu. To tak sie umiera - pomyślał - nie jest źle. Zabawne,
mimo powagi chwili chciało mu się śmiać. Był zimny, listopadowy
dzień. Deszczowy, szary, bury. Jego to już nie dotyczyło - było
mu dobrze. Miał wrażenie jakby go opatulono ciepłym, mięciutkim
puchem. Leżał w ulicznej kałuży. Z wgniecionego zderzaka
skapywała krew...jego krew, która przed chwilą pędziła
autostradami tętnic.
Ocknął się. A jednak wciąż żyje. Istnieje! Tylko dlaczego? Jakim
prawem? Analityczny umysł nie mógł tego ogarnąć wywołując
uczucie dyskomfortu - pragnął tylko pogrążyć się w zapomnieniu.
Zawsze myślał że po śmierci człowiek przestaje istnieć. Tylko
czerń i pustka. Nie sądził że pozostanie choćby szczątkowa
swiadomość. Takie to wszystko dziwne. Zatwardziały ateista odkąd
sięgał pamięcią. Modlitwa? - nawet teraz gdy schodził ze sceny
życia coś takiego nie przyszło mu do głowy. A jednak nadal
istaniał. Niestety. Czuł się bardziej świadomy i żywy niż
kiedykolwiek wcześniej. Otaczała go nieprzenikniona ciemność,
gęsta i nieprzyjemna. Gdzie jest? Od jak dawna tu tkwi? Ogarneło
go uczucie, że czas przestał istnieć. Pogłębiało się
nieprzyjemne poczucie zagubienia...tu nic nie istniało - nie
miał żadnych punktów odniesienia, dzięki którym mógłby określić
swoje położenie. Tylko ta czerń, czerń ,czerń. Mogła minąć cała
wiecznośc albo ledwie chwilka. Żeby chociaż cokolwiek się
wydarzyło. Żeby ktoś lub coś powiedziało co ma robić. Wszystko
byłoby lepsze niż ta bezczynność. Wołał rozpaczliwie. Nawet echa
nie było. Co robić? Co robić? - umysł, jak zacięta płyta, nie
był w stanie poprawnie funkcjonować. Czekanie nie ma sensu. Coś
tu musi być? Może nawet jest stąd jakieś wyjście. Może jest tu
gdzieś ktoś jeszcze? Trzeba sprawdzić. Szedł lecz nie słyszał
swych kroków. Nie czuł podłoża. Stawiał kolejne kroki mając
wrażenie że stoi w miejscu. Topniała w nim nadzieja. W umysł
wsączał się lęk. Chciał wyć. Samotny, zapomniany; wciąż żywy.
Im dłużej maszerował tym gorsze wspomnienia wypływały z jego
umysłu, nieproszeni, nielubiani goście. Walczył z nimi jak z
rojem natrętnych much. Próbował wyłowić z jakąś przyjemną myśl -
skupić się na niej. Nadaremnie, wszystkie się gdzieś ulotniły...
Siedem lat temu. Wywiózł psa do lasu i przywiązał do drzewa. Nie
mieli z żoną pomysłu co z nim zrobić. Urlop. Perspektywa
leniuchowania na złocistej plaży w Hiszpanii nie komponowała się
ze starym przygłuchawym Azorkiem. Oczyma duszy widział biednego
osowiałego psiaka wpatrującego sie tęsknie w malejący samochód.
Biedaczyna pewnie drżał z zimna. Skomlał ze strachu nie mogąc
pojąć tego co sie stało. Dlaczego pan go zostawił? Ta biedna
psina. Potraktował wiernego przyjaciela jak starą zepsuta
zabawkę.Gorzej! Zostawił na pewną smierć. Czuł to co musiał czuć
Azorek. Dlaczego prześladują go te myśli? Dlaczego? Są torturą.
Nie chce już czuć tej rozpaczy, nie chce!!!
Usiadł. Otępienie opanowało jego umysł. Ta wszawa bezradność,
której zawsze tak bardzo nienawidził.. zawsze był panem swego
losu. Był przywódcą,szefem. Liderem! Był. Teraz nic już od niego
nie zależało. Bezsilny w tych czeluściach jak mucha usiłująca
przelecieć przez szybę. Bez sensu. Po co podejmować wysiłek i
szukać stąd wyjścia skoro nawet nie wie czy się przemieszcza?
Nie, nie, nie! wszystko co wywalczył w życiu zawdzięczał temu że
nigdy się nie poddawał, nawet w sytuacjach wyglądających
beznadziejnie. Wstał. Zaczął biec. Coraz szybciej i szybciej
przebierał nogami lecz nadal miał nieprzyjemne wrażenie
bezruchu. Sytuacja wyglądała beznadziejnie. Położył się. Chciał
jak najszybciej zasnąć. Gdy był dzieckiem to była jego taktyka
na przetrwanie kłótni między rodzicami. Zakopywał się w
pierzynie i znikał we śnie. Kompletny brak świadomości - o tym
teraz marzył. Długo czekał lecz sen nie nadchodził.
Był jak żelazna kulka zawieszona przez szalonego naukowca w polu
elektromagnetycznym; jak kosmonauta, który bezradnie dryfował w
przestrzeni. Gdyby był na miejscu tego nieszczęśnika mógłby
mówić o wielkim szczęściu - Dryfowałby w kosmosie czekając na
ratunek lub co bardziej prawdopodobne na śmierć. A na co tu może
czekać? Przecież jest martwy. Brakowało mu smaku, dotyku,
wzroku. Poczuć coś zmysłami, cokolwiek, nawet gdyby to miało być
jakieś obrzydlistwo. Byleby tylko choć na chwilę przerwać ten
obłęd. Tę nudę. Ten brak poczucia istnienia. Świat materialny
stał się dla niego tym czym narkotyk dla ćpuna na głodzie. W
ustach pojawił się metaliczny smak. Poczuł - jakby ktoś
wysłuchał jego próśb, jakby się zlitował - smak krwi! Uderzenie.
Ból. Mimo że doznania były nieprzyjemne, rozkoszował się tą
chwilą. Niespodziewanie zalała go fala zażenowania, upodlenia i
poczucie pogodzenia się z beznadziejnym losem. Nim uzmysłowił
sobie co się dzieje, odzyskał wzrok. Ujrzał siebie - z czasów
podstawówki. Dookoła stała gromada podnieconych gówniarzy.
Najdziwniejsze było to, że stał oczekując na cios od samego
siebie, zupełnie jakby się rozdwoił...o Boże! Przecież jest w
ciele kolesia, którego w budzie zawsze tłukł i poniżał. Wizja
zniknęła tak nagle jak się pojawiła. Zdał sobie sprawę, że był
obserwowany. Coś się z nim bawiło jak kot truchłem myszy. Coś
bardzo złośliwego co czerpało radość z jego cierpienia. Jak
inaczej wytłumaczyć to wszystko? No jak? - Odpieprz się!
Słyszysz? - nie czuł już lęku. Czy mogłoby go spotkać coś
jeszcze gorszego? - Zostaw mnie w spokoju! Potworny ból przeszył
jego szczękę. Jakby zgraja psychicznie chorych
dentystów-sadystów przewiercało na wylot wszystkie zęby. Wył,
miotając się w cierpieniu. Nie chciał już nic czuć nawet gdyby
to miało trwać całą wieczność. Byle tylko tak nie bolało. Miał
wrażenie, że zapada się w sobie. Ból zniknął. Pozostał tylko
lęk. Bał się ruszyć. Pragnął tylko jednego - by jego oprawca
znalazł sobie lepszą zabawę, by o nim zapomniał.
Jestem w piekle - rozedrgany umysł znalazł logiczne
wytłumaczenie dla tego wszystkiego - Trafiłem do piekła. Całe
życie uważał że po śmierci człowiek przestaje istnieć. Odkąd
pamiętał zawsze był ateistą a teraz...teraz zaczynał wierzyć. Co
robić? Co ma zrobić by sie uratować? Modlitwa - olśniło go -
muszę się modlić. Znał tylko jedną, nawet nie całą. Musi
spróbować, to jego jedyna nadzieja.
- Ojcze nasz, któryś jest w niebie
- Słucham - coś przemówiło łagodnym lecz podszytym nutką ironii
głosem
Zamarł przerażony. Po trwającej wieczność chwili zdobł się na
odwagę.
- Nie jesteś Bogiem? Prawda?
- Och naprawdę? a skąd ty to mozesz wiedzieć? Nie przyszło ci do
głowy że to wszystko nie musi wyglądać tak jak piszą o
tym w waszych księgach?
- Jesteś Szatanem? Przecież to nie jest niebo... - Przeraził się
tym co powiedział; szykował się na kolejne tortury.
- Mój drogi Bóg i Szatan to ja. - coś rzekło wesoło, jakby
usłyszało świetny dowcip - Jestem jednością.
- Ale...ale jak to możliwe? Przecież...
- Każdy widzi to w co wierzy - Odrzekł uprzedzając pytanie -
oczywiście o ile na to zasłuży.
Ogarnęła go rozpacz. Czy był już za późno. Dlaczego był takim
zarozumiałym arogantem. Dlaczego!
- Ja już wierzę. - krzyczał błagalnie - Teraz wierzę!!! Gdybym
tylko wiedział. Gdybym... Wybacz!
- Za późno. - głos się zaczął oddalać - Dobrze się bawię
oglądając takich jak ty.
- Ale dlaczego?
- A dlaczego wy ludzie oglądacie filmy?
AUTOR:
Krzysztof T. Dąbrowski
|
|