Rudolf zapakował do ust garść chipsów i brudnymi od tłuszczu
łapami zaczął klikać przyciskiem myszki.
Pierwsze zdjęcie:
uśmiechnięte blondyneczka o puszystych lokach, ubrana w
wiosenną, żółtą sukienkę, na głowie słomiany kapelusik. Ma nie
więcej niż pięć lat. Zafascynowana wpatruje się z krążące w
powietrzu bańki mydlane.
Drugie zdjęcie: ta
sama dziewczynka. Teraz bawi się z wielkim rottweilerem,
podwinięta do góry spódniczka odsłania białe majteczki.
Mężczyzna poczuł
naglą suchość w ustach. Najchętniej napiłby się czegoś, ale nie
chciał tracić czasu na wyjście do łazienki. Chwycił za dziurawy,
zakrywający wydatny brzuch podkoszulek i wytarł nim cieknący z
czoła pot.
Trzecie zdjęcie: tym
razem ma na sobie tylko białą koszulkę na ramiączka i bieliznę.
Patrzy się niepewnie w obiektyw aparatu.
Ręce Rudolfa zaczęły
drżeć z podniecenia. Z trudem wystukał na klawiaturze:
- Ile?
- Trzy tysiące –
odpisał rozmówca.
Zamknął na chwilę
oczy, przeliczając, czy go stać.
- Kiedy spotkanie?
- Może wpadnie pan do
nas w piątek? Kornelia bardzo się ucieszy z nowego wujka.
- Ok.. Adres?
- Krakowska 23.
Proszę być około 21. Dobranoc.
- Pa.
Wyłączywszy komputer,
Rudolf siedział chwilę w bezruchu, po czym, sapnąwszy z wysiłku,
wstał i zaczął szykować odświętny garnitur.
XXX
Krakowska była
niewielką, schludną ulicą na obrzeżach miasta. Krzaki i drzewka
bujnie porastały podwórka, ogrody pyszniły się wielobarwną
mozaiką.
Domek, którego
szukał, stał na samym końcu. Niewielki, jednopiętrowy, w sam raz
dla samotnego ojca z dzieckiem.
Rudolf zaparkował
przed bramą wjazdową, niezdecydowany, co ma robić dalej. Już raz
wpakował się w policyjną obławę. Uciekł - musiał jednak
przenieść się do innego miasta i pozacierać wszystkie ślady.
Obiecał sobie wtedy,
że już nigdy więcej… Wiedział, co robią z takimi jak on w
więzieniu. Ale wytrzymał tylko kilka miesięcy. Po okresie
abstynencji głód maleńkich ciał wybuchł w nim ze zdwojoną siłą.
Wziął kilka głębokich
wdechów i rozejrzawszy się uważnie na wszystkie strony, wysiadł
z auta.
Furtka otworzyła się
bez najcichszego skrzypnięcia. Ścieżkę prowadzącą do drzwi
wejściowych obsadzono karłowatymi drzewkami, sprawiającymi, że
wszechobecna noc zdawała się jeszcze czarniejsza.
Był mniej więcej w
połowie drogi, gdy usłyszał za sobą cichy trzask łamanych
gałązek. Odwrócił się błyskawicznie, gotowy w każdej chwili do
ucieczki.
Nic.
Światło ulicznych
latarni nie docierało tutaj, muskając tylko delikatnie bramkę i
obszar kilkanaście centymetrów wgłęb.
Zaczął zastanawiać
się, czy nie zawrócić, kiedy usłyszał kolejny trzask, tym razem
o wiele bliżej. Ktoś skradał się za zasłoną z tui.
Skuliwszy się,
przywarł do ziemi, wciskając tłuste ciało pod gałęzie drzewka.
Miał nadzieję, że ewentualny przeciwnik przejdzie obok, a on w
tym czasie da dyla za jego plecami.
Nagle wszystko
ucichło. Rudolfowi wydawało się, że nawet świerszcze z
pobliskiej łąki przestały odgrywać godowe trele.
I wtedy dojrzał parę
jarzących się czerwienią oczu, tuż przy swojej twarz. Powietrze
przeszył cichy warkot, w nos uderzył fetor gnijącego mięsa.
Mężczyzna zamarł z bezruchu, sparaliżowany strachem. Nie widział
sylwetki napastnika, niemniej oszalała wyobraźnia podsunęła tyle
przerażających scenariuszy, że wolał już raczej pozostać w
nieświadomości.
Tymczasem warczenie
nasiliło się, wróżąc rychły atak.
Niespodziewanie
gdzieś z tylu padł snop światła, ukazując postać rozjuszonego
rottweilera, spiętego i gotowego rozszarpać intruzowi gardło.
Rudi z trudem
przełknął ślinę.
- Pieszczoch,
Pieszczoch, co ty tam robisz? – usłyszał za sobą męski głos,
jednak nie był w stanie się odwrócić.
Ktoś stanął tuż za
Rudolfem.
- Coś za jeden?
Paszcza psa
rozszerzyła się, prezentując garnitur ostrych zębów.
- Waruj, Pieszczoch.
Gadaj albo zobaczymy czy biegasz szybciej od mojego pupila.
- Ja… Byłem umówiony…
Przyszedłem odwiedzić Kornelię… - dukał zagadnięty, czując, że
koszula przemokła mu już całkowicie i przykleiła się do
grzbietu.
- A, to pan – głos
złagodniał, przechodząc płynnie na formę grzecznościową –
Przepraszam najmocniej. Mieliśmy ostatnio w sąsiedztwie dwa
włamania, człowiek robi się ostrożny… Proszę wstać, zaraz
pomogę…
Mężczyzna chwyciwszy
Rudolfa w pasie, bez wysiłku podniósł go do góry.
- Kazimierz
Modrzewski – wyciągnął rękę.
- Rudolf…Kowalski –
zmyślił na poczekaniu.
Tamten pokiwał tylko
głową, najwyraźniej wierząc, lub po prostu udając, że wierzy w
fałszywe nazwisko.
- Proszę za mną, cały
pan przemókł, noc wyjątkowo zimna… Niech się nie obawia
Pieszczocha, robi dużo hałasu, ale tak naprawdę jest łagodny jak
baranek.
Rudi rzucił okiem na
rottweilera i doszedł do wniosku, że to bydle, co najwyżej jada
baranki. I to w całości. Oślinione szczęki wydawały się zdolne
kruszyć kości. Potwór nie opuszczał ich, aż do drzwi
wejściowych, cały czas kręcąc się koło nóg. Usiadł dopiero na
werandzie. Sam, bez rozkazu, ułożył się na przednich łapach,
odprowadzając czujnym wzrokiem niknącego w domu intruza.
Rudolf odetchnął
dopiero w salonie, kiedy gospodarz wręczył mu szklankę coli.
Popijając zimny napój, przyglądał się z zaciekawieniem
właścicielowi piekielnego psa.
Szczupły, wysoki, o
lekko przerzedzonych włosach. Miał na sobie rozciągnięty sweter
i spodnie od garnituru, a na nogach rozczłapane pantofle. Ot,
wzorowy tatuś z podrzędnego, amerykańskiego serialiku.
- Całe szczęście, że
się pan zjawił – wydyszał „Kowalski”, pomiędzy jednym łykiem, a
drugim – Ta bestia mogła mnie zagryźć.
Modrzewski uśmiechnął
się przepraszająco.
- Nic z tych rzeczy.
Niemniej, bardzo mi przykro z powodu garnituru… – wskazał palcem
plamę zieleni na spodniach gościa.
Rudolf poczuł nagły
przypływ złości, do oczu napłynęły łzy.
Głupi kundel!
- Nie szkodzi. I tak
miałem kupić nowy – mruknął, próbując nad sobą zapanować – A tak
w ogóle, gdzie jest nasz aniołek?
Zaczął rozglądać się
dookoła.
- W swoim pokoju.
Bawi się lalkami w mamę i tatę.
Puścił do Rudiego
oko, wywołując u niego znajomy, rozsadzający podbrzusze żar.
- Czy mógłbym… -
przełknął głośno ślinę – Czy mógłbym ją już poznać? Wprost nie
mogę się doczekać…
- Oczywiście. Proszę
za mną – Kazimierz wstał i kiwnąwszy zachęcająco palcem, wyszedł
na korytarz.
Od środka dom wydawał
się znacznie większy.
- Jest dobrze
rozplanowany – paplał Modrzewski, gdy wdrapywali się schodami na
górę – W rzeczywistości znajduje się tutaj tylko siedem
pomieszczeń, w tym kuchnia i dwie łazienki. Cóż, dobry architekt
potrafi czynić cuda.
Parsknął śmiechem.
Dość niechętnie, by
nie obrazić gospodarcza, Rudi mu zawtórował. Niecierpliwił się,
a cholerny korytarz wydawał się nie mieć końca.
Kiedy wreszcie
stanęli przed drzwiami upragnionego przybytku rozkoszy, jego
ręce dygotały jak u epileptyka.
Modrzewski zdawał się
tego nie zauważać.
- Trochę niezręcznie
mi pana o to prosić, ale… - odchrząknął zakłopotany – Czy mógłby
już teraz dostać umówioną sumę?
Rudi nie był w stanie
wygrzebać schowanej w kieszeni marynarki koperty. Gdy mu się
wreszcie udało, podczas podawania upadla na podłogę. Schylił się
szybko i wręczył ją ojcu dziecka.
- Jeżeli chce pan
przeliczyć.. – wydyszał, marząc o tym, żeby nie chciał. To
napięcie przyprawiało go o zawrót głowy. Musiał. Już. Zaraz.
- Nie, nie, w
porządku, wygląda pan na uczciwego człowieka – położywszy rękę
na klamce, zawahał się – Jeszcze jedno. Nela jest zawsze na
początku bardzo nieśmiała wobec obcych. Proszę jej zaśpiewać tą
słynną kołysankę: „Ach śpij, kochanie, wszystkie dzieci nawet
złe, pogrążone są we śnie”, zna pan?
- Znam, znam – wytarł
spocone ręce o spodnie. Czerwony jęzor niczym wielka, spasiona
glizda, co chwile wysuwał się z ust i oblizywał spierzchnięte
wargi. Przestępował z nogi na nogę.
- To wspaniale.
Kornelia ją uwielbia. Od razu inaczej pana potraktuje – otworzył
drzwi na oścież.
Pokój był dość duży,
zajmujący połowę piętra. Oświetlały go niewielkie lampki dające
delikatną, różową poświatę, dokładnie taką, jak w jego
fantazjach. Wszystkie kąty zapchano piętrzącymi się stosami
zabawek: misiów, lalek, domków.
Przy przeciwległej
ścianie, na tle czerwonych zasłon siedziała dziewczynka ze
zdjęć. W obu rękach trzymała lalki, odprawiając nimi bezgłośnie
pantomimę. Ubrana była jedynie w koszulkę i majteczki, te same,
które widział na zdjęciach.
- W takim razie,
życzę miłej zabawy – mrugnąwszy porozumiewawczo, Modrzewski
wymknął się na korytarz.
Rudi powoli, żeby nie
spłoszyć dziecka, podszedł i przykucnął naprzeciwko.
- Cześć Kornelia…
Uniosła pyzatą buzię
i uśmiechnęła się. Niewinnym gestem odgarnęła niesforny loczek,
który opadł na twarz.
Serce mężczyzny
zabiło szybciej. Przypomniał sobie uroczą Choineczkę, poznaną
kilka lat wcześniej w stolicy. Na samą myśl przeszły go
rozkoszne dreszcze. Ale nie chciał niczego przyśpieszać, wolał,
gdy sprawy toczyły się we własnym tempie. Dobre dziecko, to
oswojone dziecko.
- Nazywam się Rudi –
wyciągnął rękę na przywitanie.
Jasno błękitne oczy
spojrzały na nią badawczo, ale Kornelia nie wykonała
najmniejszego ruchu. Po chwili wrócił do przerwanej zabawy
lalkami, całkowicie ignorując mężczyznę.
Ten poczuł gniew,
pomieszczany z niepewnością. O co jej, do cholery, chodzi,?!
Odchrząknął. Może
rzeczywiście jest nieśmiała?
- Lubisz śpiewać,
Słońce? – zaświergotał przymilnie – Znam pewną śliczną piosenkę…
Ach, śpij kochanie…
Główka pięciolatki
nagle poderwała się do góry. Mężczyzna dostrzegł, że jej źrenice
rozszerzają się nienaturalnie.
- Jedzonko! –
zapiszczała radośnie, rzucając się na niego.
Uderzyła z taką siłą,
że Rudolf, przekoziołkowawszy przez połowę pomieszczenia,
wylądował na plecach. Zanim zorientował się, co się stało, już
na nim siedziała. Uniósł rękę w obronnym geście. Dziewczynka
chwyciła ją w pulchne dłonie i bez wysiłku zaczęła potrząsać na
boki.
- Tosi-tosi-łapci! –
recytowała rozanielona.
W pewnym momencie
szarpnęła w dwóch różnych kierunkach, a ramię mężczyzny
trzasnęło jak zapałka. Wrzasnął przeraźliwie i zrzucił Nelę.
Podniósł się na
kolana i próbował czołgać do wyjścia. Ciągnął za sobą
bezużyteczną rękę, z której sterczała biała, tu i tam poznaczona
śladami krwi, kość.
Przebył może metr,
kiedy poczuł uderzenie w plecy i runął przed siebie. Początkowo
zastygł w bezruchu, ale po sekundzie ryknął na cały głos, gdy
kość ze złamanej ręki rozerwała brzuch, wbijając się w żołądek.
Momentalnie zaczął
szlochać w bezsilnej rozpaczy.
Za to Kornelia bawiła
się rewelacyjnie. Podskoczyła do góry i z całej siły łupnęła
maleńkimi nóżkami o barki ofiary.
Rudiego przeszył
potworny ból - łamiące się żebra przebiły w dwóch miejscach
płuca. Rozległ się dźwięk, jakby ktoś wypuścił powietrze z
balonu.
Nie mógł oddychać.
Jednak to nie miało
już znaczenia: Nela odchyliła mu głowę do tyłu i jednym
kłapnięciem dziecięcych szczęk rozerwała krtań.
XXX
Kazimierz krzątał się
po kuchni, przyrządzając jajecznicę na kolację. Dorzucał właśnie
pokrojoną kiełbasę i szczypiorek do rozbitych na patelni jajek,
kiedy usłyszał za sobą niecierpliwe szuranie. Odwrócił głowę,
jednocześnie nie przestając mieszać potrawy drewnianą łyżką.
Za nim stała
Kornelia. Włosy, zamiast ułożone w rozkoszne kędziorki, były
teraz proste, pozlepiane szarą breją. Chyba resztkami mózgu, jak
przypuszczał. Cała wychlapała się czerwoną mazią, pogrupowaną w
niewielkie strumyczki, które powoli przysychały.
Najgorzej ubabraną
miała twarz. Jedynym odcinający się punkt stanowiły oczy,
niebieskie i radosne. Pogłaskała się po sytym brzuszku.
- Mniam – mlasnęła.
Modrzewski spojrzał
pozostawione w przedpokoju krwawe ślady.
- Co to za porządki,
moja panno? – zapytał groźnie – Ile razy mam ci powtarzać, że
masz się umyć po posiłku?
Dziewczynka
spuściwszy głową, pociągnęła nosem.
- No, no, już dobrze
– głos mężczyzny złagodniał – Tylko mi tu nie płacz. Marsz do
łazienki i porządnie się wyszoruj, bo spóźnisz się na film. Ale
dokładnie, bo przyjdę sprawdzić czy ząbki też umyłaś.
Uradowana,
przyskoczyła do ojca. Przytuliła się i chwilę później już jej
nie było. Trzasnęły drzwi zamykanej łazienki, zaszumiała
puszczana woda.
Kazimierz przerzucił
jajecznicę na talerz i odstawiwszy patelnię, oparł głowę o
kuchenną szafkę. Znowu kupa roboty z zasypywaniem zwłok wapnem.
Nie znosił tego – śmierdziało niewyobrażalnie, musiał później
cały dzień wietrzyć mieszkanie. Do tego mycie podłóg i ścian.
Bez dwóch zdań - Kornelia strasznie brudziła…
Westchnąwszy,
wspomniał matkę dziewczynki, zawsze zaradną i przedsiębiorczą.
Otwartą na wszystko i na wszystkich. Jednak ona również w końcu
nie wytrzymała. Wyprowadziła się z domu dwa lata temu,
zostawiając go samego z dzieckiem. Od tego czasu nawet nie
zadzwoniła.
Całe szczęście dzięki
takim bydlakom, jak Rudolf Jakiś-Tam, Kazimierz mógł cały czas
siedzieć w domu i pilnować małej w dzień, kiedy śpi. Dostarczali
im pieniędzy oraz pożywienia, którego Nela ciągle się domagała.
Kiedyś wystarczył jeden miesięcznie, teraz i jeden tygodniowo
było mało.
Chociaż to nigdy nie
stanowiło problemu. Chętnych zboczeńców nie brakowało...
Aby odróżnić ich od
ewentualnych gości, zawsze kazał im śpiewać ulubioną kołysankę
Korneli. To był dla niej znak, że podano do stołu.
Sąsiadom wytłumaczył,
że dziecko ma alergię na światło i dlatego nie wychodzi bawić
się na zewnątrz.
Tylko co zrobi w
przyszłym roku, kiedy Kornelia będzie musiała pójść do
przedszkola?
AUTOR:
Jan Czarny
|