|
- To do zobaczenia,
zadzwonię jutro. Może gdzieś się umówimy. – Niewysoki, ciemnowłosy
chłopak zszedł ze schodów wiodących na ganek jednorodzinnego domku.
Na zewnątrz stała dwójka młodych ludzi, było prawie ciemno i żółte
światło płynące z okien i otwartych drzwi domu pozwalało chłopakowi
widzieć jedynie ich czarne sylwetki. Jedna wyższa, druga niższa,
machające mu na pożegnanie.
- Tylko nie zabij się na tym rowerze wariacie. Przecież naprawdę
możesz u nas nocować Marek. – Odezwała się ze śmiechem dziewczyna.
Mark wsiadł na stojący przed bramą rower, stary zdezelowany i
absolutnie niezniszczalny model sprzed 25 lat. Uśmiechnął się w
odpowiedzi.
- Wyluzujcie, co może mi się stać w nocy na takim wygwizdowie?
Odwrócił się, pomachał im ostatni raz i ruszył prostą, piaszczystą
drogą.
To były jego ostatnie wakacje przed rozpoczęciem prawdziwego
dorosłego życia. Od października będzie musiał dużo uczyć się na
studiach, zamieszkać we własnym, małym mieszkaniu na peryferiach
miasta i spłacać je za samodzielnie zarobione pieniądze. Przyjechał,
więc tu, żeby zasmakować na powrót wszystkich tych niepowtarzalnych
uroków wakacji, które pamiętał z wczesnego dzieciństwa zanim
przeprowadził się z rodzicami do wielkiej hałaśliwej metropolii.
Teraz spał u babci, ale zdążył tylko zostawić rzeczy i pożyczyć
rower. Z miejsca pojechał do wioski oddalonej o kilkanaście
kilometrów, gdzie od paru miesięcy mieszkała dwójka jego starych
przyjaciół. Jasne, chętnie zostałby na noc, ale wiedział, jaką burzę
rozpętają rodzice, jeśli nie wyjdzie rano na stację przywitać brata.
Szymon ma 27 lat i Marek nie widział go, od co najmniej pięciu. Dość
duża różnica wieku nigdy nie pozwoliła im się do siebie zbliżyć,
ciągłe podróże również, ale w końcu brat to brat.
Czekała go daleka droga pustą i skąpo oświetloną szosą. Gdy
dostrzegł w oddali rozwidlenie dróg zaczął się zastanawiać. Jedna
jej część skręcała w lewo i wiodła do szosy. Druga natomiast wiodła
jakiś kilometr w między polami, a później wjeżdżała w las. Przez
chwilę pomyślał, że przecież nigdy jeszcze tamtędy nie jechał, ale
przyszło mu do głowy, że to musi być droga prowadząca prosto do
wioski babci. Czy to nie był zresztą ten skrót, o którym mówili mu
Joanna i Bartek?
„Tak to na pewno tam” Pomyślał i po krótkim namyśle pojechał prosto.
Choć drogę oświetlał mu jedynie blady strumień płynący z reflektora,
na pierwszy rzut oka wyglądała na nieużywaną od lat. Porastała ją
bujna trawa, nie było nawet charakterystycznych dwóch śladów od kół,
czy wydeptanej ścieżki.
„Niemożliwe, żeby nikt nie korzystał z takiego bajecznego skrótu!
Tędy jest chyba dwa razy krócej.” Przemknęło mu przez myśl.
Tymczasem wjeżdżał już w las. Pojedyncze początkowo drzewa zaczynały
gęstnieć, po kilku metrach całkowicie zanurzył się w mrok, jeszcze
gęściejszy od tego panującego na polach. Pierwszą rzeczą, jaka
zwróciła jego uwagę była cisza. W lesie w nocy nie jest specjalnie
głośno, ale nie przypominał sobie, żeby aż tak..
„Przestań wreszcie mieszczuchu! Tu nie jeżdżą karetki i nie wyją
syreny policyjne. Spróbuj do tego przywyknąć.” Pomyślał i
skoncentrował się na drodze.
Nie było to łatwe. Od samego przekroczenia progu drzew odnosił
dziwne wrażenie, że jest tu niechciany. Jakby jakiś głos przenikał
do wnętrza jego umysłu i powtarzał „... Wracaj tam, skąd
przyszedłeś...”. Jechał chwilę myśląc nad tym dziwnym wrażeniem,
próbował o tym zapomnieć, ale okazało się to niemożliwe. W lesie
było przeraźliwie ciemno. Nie na tyle, żeby nie dostrzec swobodnie
drogi przed sobą, ale wystarczająco, żeby poza nią widzieć tylko
czarną, niemal gładką ścianę lasu. Splątane korony drzew
przepuszczały tylko nikłe, blade plamki księżycowego światła.
„Ciekawe, ile to kilometrów?”- Pomyślał Marek. „Na pewno jest
krócej, ale może ludzie tędy nie jeżdżą, bo czegoś się boją.
Wiadomo, jakie legendy krążą wśród okolicznych mieszkańców?” Zaczął
zastanawiać się nad tym i nagle zdał sobie sprawą, że w jego głowie
pojawia się obraz: babcia siedzi wieczorem przy stole, a on, może
pięcio, sześcioletni szkrab słucha jej z zapartym tchem.
„O czym ona mówiła?.. O jakichś drwalach, którzy wyszli na wyrąb
lasu i nigdy nie wrócili. I żeby nigdy, przenigdy nie zapuszczać się
w tamte strony..”
Marek, zamyślony, zjechał widocznie z drogi, bo jakaś wystająca
gałąź boleśnie uderzyła go w twarz.
,„Co jest! Przecież jechałem środkiem!” Odwrócił się, ale za sobą
zobaczył tylko ziejącą ciemność.
„Cholera, było nie pakować się w ten las. Mam nadzieję, że to nie
ten sam, o którym mówiła babcia. Zresztą, to i tak tylko wiejskie
brednie.”
Nagle Mark zdał sobie sprawę, że w lesie nie jest już upiornie
cicho. Jednak zamiast odgłosów nocnych ptaków słyszał jedynie
szelesty. Cyklicznie powtarzające się, ciche lub głośniejsze
szelesty. Zupełnie jakby coś lub ktoś posuwał się razem z nim, ale
pozostając ukrytym w mroku nocy. W pewnym momencie wydało mu się, że
widzi dwa czerwone punkty między liśćmi, ale kiedy przejechał obok
tego miejsca już ich nie było. Po chwili znów usłyszał szelest, tym
razem silniejszy jakby ktoś przedzierał się przez las chcąc wyjść na
drogę. Marek przerażony zjechał na drugą stronę i w tym samym
momencie poczuł, że strasznie ciężko mu pedałować i że posuwa się
coraz wolniej. Właściwie stoi w miejscu. Do jego nozdrzy doleciał
intensywny zapach, jakby wyschniętego jeziora, albo... Bagna!
Zobaczył, że całe przednie koło zanurzone jest w.. Błocie.
Bagno rozlewało się na drodze niczym kałuża. Marek zapadał się w
błyskawicznym tempie. Przez kilka kolejnych sekund stanął na
siodełku, odepchnął się i odskoczył jak najdalej ssącego dołu. Rower
tymczasem zniknął już całkowicie, tak jakby ktoś wciągał go od
spodu.
Marek siedział na drodze, był pewien, że jego serce zaraz wyskoczy z
piersi. Patrzył z przerażeniem na ciemną plamę przecinającą drogę, w
której zniknął rower.
„Jakby coś go wciągnęło..!” Gapił się w kałużę, czuł jakąś dziwną
moc bijącą od tego miejsca, miał wrażenie, że chce ona wciągnąć
także jego.
„Nie, nie mogę iść tędy, to bez sensu.” Cały dygotał, odwrócił się i
ruszył szybkim krokiem w przeciwną stronę. Nie przeszedł więcej niż
parę metrów, gdy napotkał rozwidlenie dróg.
,„Co tu się do diabła dzieje!? Przecież cały czas jechałem..”
Skręcił w jedną z dróg, gdzie po kolejnym odcinku napotkał następne
rozwidlenie.
-Nie, to niemożliwe!.. –Powiedział drżącym głosem. Cofnął się do
głównej ścieżki, gdzie tym razem rozlała się rzadka, szara mgła.
Zaczął iść szybkim krokiem przed siebie. Czerwone i żółte punkty
pojawiały się coraz częściej Za każdym razem znikały w momencie, gdy
się do nich zbliżał na odległość wystarczającą by dostrzec, do kogo
należą. Pojawiały się zawsze parami, obok siebie i nawet gdyby
powoli nie mrugały do złudzenia przypominałyby oczy. Marek rozglądał
się nieustannie, co chwila zanurzając się w obłoki mgły wiszącej nad
drogą, przyśpieszył kroku. Coraz częściej potykał się o wystające z
ziemi korzenie, wydawało mu się, że szelest najwyraźniej podążał za
nim. Nagle w odległości kilkunastu metrów chłopak zobaczył jakiś
niewyraźny kształt spowity obłokiem mgły. Cień przypominał zarys
sylwetki sarny. Wyszła wolnym krokiem z lasu patrząc się na drugą
stronę drogi. Marek zwolnił nieco nie chcąc jej wystraszyć. Mimo, że
nie mógł dokładnie zobaczyć, czym jest cień, poczuł ulgę na myśl, że
w tym koszmarnym lesie są może jakieś zwierzęta. Próbował wytężyć
wzrok, żeby zidentyfikować cień, gdy nagle „sarna” powoli odwróciła
łeb w jego stronę.
W oczodołach jarzyło się jaskrawym blaskiem dwoje upiornych oczu.
Wpatrywały się w niego, jakby chcąc przebić go na wylot. Marek
krzyknął i odskoczył parę kroków do tyłu, a w tej samej chwili cień
zniknął. Chłopak oddychał ciężko, stał na środku drogi i rozglądał
się rozpaczliwie, gdy nagle usłyszał hałas. Odgłos słonia
przedzierającego się przez dżunglę. Tylko, że tu nie ma słoni.
Marek rzucił się do ucieczki, biegł nie oglądając się za siebie.
Hałas podążał za nim. Zbliżył się do prawej krawędzi drogi, gałęzie
biły go po twarzy i zaczepiały ubranie. Hałas rozległ się głośniej
tuż obok niego. Marek przerażony odbiegł na przeciwną stronę,
potknął się, mało, co nie upadł. Hałas łamanych konarów
błyskawicznie pojawił się obok niego. Marek znów potknął się, upadł
i rozciął głęboko dłoń o korzeń. Hałas nie ustawał. Chłopak podniósł
się, nie czuł już nic, nie myślał, wiedział tylko, że musi uciekać.
Nagle drzewa przed nim rozstąpiły się, uderzył go jaskrawy blask
księżyca, była pełnia. Przed jego oczami widniała polana przecięta
na środku płytkim jarem, porośnięta chwastami i trawą. Hałas nagle
umilkł i Mark osłupiały wszedł na oświetloną polanę. Rozglądał się
nadal, ale miejsce to sprawiało wrażenie istnej oazy spokoju.
Próbował iść, ale potknął się o coś. Spojrzał za siebie i krew
zastygła mu w żyłach. Na ziemi leżała wielka, zardzewiała siekiera
o spróchniałym trzonku. Wokół niej zaciśnięte były kości ludzkiej
dłoni. Marek odwrócił się i przeszedł parę kroków. Na polanie leżało
parę zwalonych, zmurszałych drzew, w kilka innych, stojących wbite
były siekiery. Spojrzał pod nogi, wokoło leżały potrzaskane ludzkie
kości...
Nagle hałas powrócił. Chłopak stanął w miejscu czując, że nie może
się ruszyć ani na krok. Hałas brzmiał tak, jakby drzewa wokół polany
wyrywane były z korzeniami i rozrzucane po lesie. Zbliżał się,
otaczał polanę z każdej strony. Marek zrozumiał, że nie ma już,
dokąd uciec...
* * *
- Halo?
- Dzień dobry Joanno, tu Kasia.
- Dzień dobry pani Rudnik, coś się stało?
- Właściwie tak, czy Marek został może u was na noc? Miał być w
domu rano, a jest już szesnasta i nadal go nie ma.. Nie wiesz czy
nie wybierał się dokądś jeszcze?...
AUTORZY:
Zuzanna Gromulska & Paweł Salamucha
|
|