- Czy
kiedykolwiek słyszałeś o dziecięciu przykazaniach?
Tak
- Czy
kiedykolwiek zastanawiałeś się nad tym, jakie mają znaczenie?
Nie
- Zawiodłam
się na tobie, wiesz? Nie sądziłam, że będziesz zdolny do takich
czynów... - głos Marty nagle zadrżał. W jej oczach zabłysła
wypełniona niepokojem łza.
Zdawała
sobie sprawę, że sposób, w jaki rozmawia z synem jest jedyną
szansą na jego ocalenie. Musiała się na to zgodzić, musiała
spróbować, pomimo, iż z trudem pojmowała oblicze sytuacji, przed
którą stanęła.
Mężczyzna
siedzący obok niej kiwnął nieznacznie głową na znak, aby
kontynuowała. Wiedziała jak postępować. Zostało jej to dokładnie
wyjaśnione. Zdawała sobie również sprawę z konsekwencji, które
mogły wyniknąć z jej działania, oraz z tego, że prawdopodobnie
nikt nigdy nie znajdował się w podobnej sytuacji, co ona.
- Miałeś nie
mieć bogów cudzych przed Stwórcą. Miałeś nie brać imienia Pana,
Boga swego jedynego, nadaremnie. Brałeś.
Tak
- Dzień
święty. Miałeś święcić dzień święty.
Święcić
dzień święty
- Właśnie.
Święcić. Nie szanowałeś mnie, mimo, iż tak chciał nasz Stwórca.
Nie
Pierwsza
łza spłynęła po policzku Marty. Starła ja szybkim ruchem ręki,
po czym powiedziała głośno:
- Zabiłeś
swojego ojca, Edwardzie...
Kiedy
sobie przypomniała tamte chwile, żołądek podszedł jej do gardła
i jęknęła cichutko, a potem rozpłakała się.
- Marto -
rzekł siedzący obok niej mężczyzna. Miał potargane włosy i
masywny, czerwony nos. Z czterodniowym zarostem wyglądał jak
zmaltretowany pijaczyna, gotowy, aby zapaść w wielogodzinny sen.
- Tak, wiem -
odparła - Jestem silna, ale czuję, że on jest silniejszy.
Mężczyzna
nie odpowiedział. Gestem ręki nakazał jej, aby kontynuowała.
- Złamałeś
wszystkie z przykazań. Wiesz o tym?
Tak
-
Zgrzeszyłeś.
Wiem o
tym, mamo.
- Dlatego
teraz jest ci tak źle, pokutujesz.
Boli.
Tak bardzo boli! Smak...
-
Edwardzie...
Smak
piekła jest taki straszny...
Marta
zamknęła oczy, z trudem panując nad emocjami. Miała chęć
krzyczeć, uderzyć pięścią w stół i rozpłakać się. Nie widziała
go, a jednak czuła obecność chłopca. Zdawało jej się, że traci
zmysły. Czuła jego cierpienia.
- On jest
obok, Marto - rzekł mężczyzna.
- Jest tak
daleko - zawodziła Marta, zginając się w pół, z trudem
powstrzymując od zwymiotowania.
- Jest
tutaj...
- Dlaczego?
Dlaczego to zrobił?
Przed
oczami Marty stanęły artykuły z gazet, które czytała krótko po
śmierci męża:
"Piętnastolatek zabija swojego ojca..."
"Chłopiec,
który brutalnie morduje ojca, popełnia samobójstwo..."
"Piętnastoletni chłopiec wiesza się tuż po zamordowaniu swojego
ojca...".
Uderzyła
pięścią w drewnianą tabliczkę Ouija, po czym krzyknęła. A potem
zaszlochała.
Mężczyzna
wstał z krzesła, następnie złożył tabliczkę i schował ją do
czarnej skórzanej walizki.
- Udało nam
się z nim skontaktować. Przemówił przez tablicę. Zatem jest -
rzekł.
- Jest w
piekle! - krzyknęła Marta - Mój syn jest w piekle!
Szlochała
długo i głośno, co chwila nabierając w płuca powietrza. Później
łkała. Po jej policzkach spływały łzy, a blond włosy opadały na
wysokie czoło.
Dwa dni
później ponownie spotkała się z mężczyzną. Miał na sobie
sportową marynarkę i czarne dżinsy. Jego zaczesane do tyłu włosy
miały zakryć nieznaczna łysinę i lśniły od nadmiernej ilości
wosku.
- Dziesięć
przykazań. Chciałeś, abym w oparciu o nie, zadawała mu pytania o
to, co się wydarzyło. Mówiłeś, że chłopiec okaże skruchę i że
Bóg to zobaczy. Edward nie okazał jednak skruchy. Nie okazał
wyrzutów sumienia, jakby w ogóle nie żałował, że popełnił
zbrodnię!
Marta
wyglądała na wyczerpaną, była na środkach uspokajających, a
jedyne o czym marzyła, to rzucić się z mostu. Gdyby tylko miała
tyle odwagi. Gdyby tylko potrafiła. Tak naprawdę bała się brać
nawet środki uspokajające. Miała obawy, że przedawkuje. Lękała
się śmierci i czuła pogardę do siebie. Pogardę zrodzoną z
przerażenia, którego nie umiała pokonać. Już dawno powinna leżeć
w grobie, tuż obok nich...
- Przebywa w
miejscu, które może zniszczyć go jeszcze bardziej. Stwórca go
wyklął. Chłopiec jest zagubiony - powiedział mężczyzna.
- Musi być
sposób na to, aby zabrał go do siebie. Mój syn cierpi, tak
bardzo. Musi w końcu zaznać spokoju!
- Zapewne
zasłużył na cierpienia - mówił cichym głosem mężczyzna - Nasz
Pan jest litościwy, nie pozwoliłby mu znosić katuszy, gdyby na
to nie zasłużył. Przepraszam, że o tym wspominam, ale należy o
tym pamiętać.
Marta
zdawała się być gdzieś daleko. Patrzyła na mężczyznę jak
zahipnotyzowana, nie mogąc wykrztusić ani słowa.
- Czyli co to
oznacza? - wyjąkała - Co próbujesz mi oznajmić? Że to koniec? Że
nic nie da się zrobić i że mój syn na zawsze już pozostanie w
piekle?
Mężczyzna
spuścił nisko głowę.
Kiedy
wróciła do domu, ponownie zapłakała. wiedziała już, co musi
uczynić, aby ponownie zobaczyć Edwarda. Skoro nie mógł zaznać
spokoju, ona dołączy do niego i wesprze go. Będzie przy nim,
przy swoim małym chłopcu.
Udała się
do kuchni, zatrzymała przed szufladą ze sztućcami i przymknęła
na moment oczy. Wyobraziła sobie swojego syna, pomiatanego i
samotnego. W jej głowie utworzył się obraz, w którym Edward
cierpi katusze, błagając o litość. Jęk i krzyk rozpaczy roznosił
się we wnętrzu głowy Marty.
Wyjęła z
szuflady ostry kuchenny nóż, po czym podwinęła rękaw koszuli.
Musiała to zrobić, dla niego. Potrzebował jej bliskości. Na
pewno żałował swoich grzechów, żałował postępków, których się
dopuścił. Bóg postanowił go jej odebrać, bo sądził, że jest zbyt
słaba, aby sobie poradzić z koszmarami, które się wydarzyły i
które były jeszcze przed nią. Być może trafnie ocenił sytuację,
może rzeczywiście potrafił przejrzeć jej myśli i stwierdzić, że
nie podoła, że nie wytrzyma dłużej? Musiał mieć pewność, że
Edward znowu coś uknuje. Nie chciała w to wierzyć, nie
dopuszczała do siebie takich myśli. Nic nie wiedziała na pewno.
On wiedział.
I pewnie
miał rację. Pewnie Edward znowu zrobiłby coś bardzo, bardzo
złego...
Niemniej
teraz musiała mu pomóc. Tak bardzo go kochała, tak bardzo. Z
trudem powstrzymywała się od uderzenia pięścią w ścianę, od
wybuchnięcia płaczem. Musiała być dzielna dla niego.
Zbliżyła
ostrze noża do nadgarstka, a potem dotknęła nim swojej skóry.
Był zimny i postrzępiony za sprawą wielokrotnego ostrzenia.
Pamiętała, jak ostrzył go jej mąż. Jej ukochany Zbigniew, który
zawsze troszczył się o nią i zapewniał jej życie w dostatku.
Myślała o nim; o jego dużych dłoniach, pociągłej, wiecznie
rozpromienionej twarzy, o tym, jak mówi, że jest jego
największym szczęściem.
Drżał jej
podbródek, a szklane oczy wyglądały tak, jakby miały za moment
eksplodować, a z pustych oczodołów miało wylać się całe morze
łez.
Mijały
kolejne minuty, podczas których Marta usiłowała zdobyć się na
odwagę i przeciąć żyłę. Czuła, że nie potrafi, że każda molekuła
ciała odmawia jej posłuszeństwa. Bardzo pragnęła to zrobić, ale
coś wewnątrz niej kazało natychmiast zwolnić uścisk z rękojeści
noża. Zacisnęła usta, a potem krzyknęła. Kropelki potu
wymieszały się z łzami i spływały z twarzy Marty, jakby była
wykonana z wosku i ktoś przyłożył do niej płonąca pochodnię.
Nóż wypadł
jej z dłoni i znalazł się na podłodze.
Uderzyła
dłonią o blat stołu, czując złość i rozpacz. Następnie
wykrzyknęła imię swojego syna jakby w nadziei, że zaraz pojawi
się i ją przytuli.
Nigdy tego
nie czynił; nie tulił się do niej. Nigdy nie mówił, aby była
spokojna.
Tym razem
również...
Mężczyzna
stanął naprzeciwko niej i wbił wzrok w podłogę.
- Jesteś
gotowa, aby do niego dołączyć? - zapytał półszeptem.
- Tak -
odparła, dostrzegając, jak wyciąga pistolet i jak wypełnia
magazynek nabojami.
- Jesteś
pewna, że zdobędziesz się na odwagę?
Milczała
przez chwilę, walcząc z lękiem i kłębowiskiem myśli, które
nakazywały jej ucieczkę. W niewielkim pomieszczeniu płonęła
świeca, rzucając groteskowe cienie na szare, odrapane ściany.
Marta z
trudem przełknęła ślinę, po czym gwałtownie skinęła głową:
- Tak, jestem
pewna, że tym razem pokonam strach - wymamrotała.
Mężczyzna
wręczył jej pistolet. Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji.
Nie mrugnął nawet okiem, kiedy palec kobiety dotknął cyngla.
Posłała mu
krótkie spojrzenie, po którym cofnął się o krok i obrócił głowę.
- Co się
stało? - zapytała cicho.
Płomień
świecy przechylał się na boki, potem zaczął podskakiwać, jakby
parzył go knot, na którym się utrzymywał.
- Nie mam
pewności, czy naprawdę jesteś gotowa - odparł.
Kobieta
nie odezwała się. Szybkim ruchem ręki przyłożyła sobie pistolet
do skroni i ostatni raz spojrzała na mężczyznę.
- Jestem -
powiedziała - I dziękuję, że to dla mnie robisz.
Wiedziała,
że był w stanie oddać jej wszystko co miał. Zdawała sobie
sprawę, jaką krzywdę mu wyrządzi odchodząc. Pomimo to, zgodził
się, aby jej pomóc. Mężczyzna był świadomy, jak bardzo Marta
kocha Edwarda i jak bardzo go potrzebuje. Był świadomy również
tego, że kocha go bardziej od niego. Nie potrafił jej odmówić
spotkania z synem.
- Zdajesz
sobie sprawę, dokąd się udajesz, prawda? - zapytał i wtedy w
jego oku zabłysła łza. Kiedy zaczęła spływać po policzku, starł
ją wierzchem dłoni.
- Wiem dokąd
- powiedziała Marta - Muszę do niego pójść i być z nim, nieważne
gdzie jest.
Mężczyzna
nie odezwał się.
- Dziękuję za
wszystko - dodała Marta, przyciskając lufę pistoletu mocno do
skroni - Jesteś wspaniałym ojcem.
A potem
pociągnęła za cyngiel.
Oślepiła
ją jasność.
Wyciągnęła
obie ręce daleko przed siebie, czując ciepły dotyk potężnych
dłoni. Z początku nie wiedziała do kogo należą. Przez krótką
chwilę była pewna, że to Edward - jej jedyny syn przyszedł ją
przywitać.
Światło
było tak jasne, że nie mogła niczego dostrzec. Usiłowała
otworzyć oczy, ale nie potrafiła. Nie czuła powiek. Nie czuła
własnego ciała, jedynie ciepło i odprężenie, które powodowało,
że pragnęła się uśmiechać i cieszyć chwilą obecną.
Wiedziała,
że musi odnaleźć Edwarda. Zastanawiała się, czy jest gdzieś w
pobliżu, czy go zobaczy i będzie potrafiła mu pomóc.
Ktoś
dotknął jej ramienia. Poczuła przyjemne ciepło. Zdawało jej się,
że cała jest z gąbki, a czyjeś dłonie zatapiają się w jej
miękkim ciele.
- Marto -
usłyszała szept. Poznała do kogo należał.
- Zbyszek -
jęknęła, chcąc rozpłakać się ze szczęścia. Nie potrafiła jednak
wydobyć z siebie ani jednej łzy.
Światło
stawało się mniej intensywne, albo to jej oczy zaczynały się do
niego przyzwyczajać.
Jak przez
mgłę dostrzegła promienną twarz swojego męża, który uśmiechał
się do niej, wyciągając obie ręce przed siebie, jakby chciał ją
mocno do siebie przytulić.
- Kochanie -
wyszeptała, a potem zbliżyła się do niego i zapytała wprost - A
Edward? Dlaczego go tu nie ma?
- Marto -
powiedział Zbigniew. Jego twarz nieco spoważniała, lecz cały
czas sprawiał wrażenie szczęśliwego - Uczynił wiele złego. Zbyt
wiele.
- Czy Bóg nie
może mu wybaczyć?
- Bóg już mu
wybaczył.
- W takim
razie dlaczego? Dlaczego ja mogę być tutaj, a on nie?
Wyczekiwała odpowiedzi. Zdawało jej się, że mijają długie
chwile, ale nie usłyszała już ani słowa. Chciała ponowić
pytanie, powiedzieć cokolwiek, lecz nie potrafiła wydobyć z
siebie głosu.
Światło
wciąż ją oślepiało, ale nie na tyle, by nie mogła dostrzec jego
twarzy.
Widziała
jego potargane włosy, długi, prosty nos, który odziedziczył po
ojcu, oraz chude ręce i nogi.
Edward
uśmiechał się do niej. Był niemal na wyciągnięcie ręki, a jednak
nie mogła go dotknąć. Znajdował się zupełnie gdzie indziej; tam,
gdzie żadne światło nie było w stanie nikogo ogrzać, tam, gdzie
wszystkie grzechy skupiały się w jednym miejscu, tam, gdzie
zarówno ona, jak i Zbigniew nigdy nie będą mieli prawa się
znaleźć.
Był w
piekle.
AUTOR:
Robert Cichowlas
|