|
Do Charlesa Baudelaire’a
Ulice
były puste, jedynie wiatr i smród zgnilizny maszerował wzdłuż
bruku. Wszystkie okiennice pobliskich domów były szczelnie
pozamykane, jedynie blask świec dało się dojrzeć przez okna, co
poniektórych chałup. Szedłem samotnie spoglądając tępo pod nogi,
to na osobliwą architekturę miasteczka. Po brudnych uliczkach,
wiatr zapraszał do tańca wszystkie opadłe już liście i śmieci
zaś smród stęchlizny, i plwocin zmieszany z piżmem dochodził zza
zamkniętych drewnianych drzwi przydrożnej knajpki. Zapach był
nie do zniesienia, jakby z wnętrza prastarej krypty lub jeszcze
gorszy, obszedłem szerokim łukiem to podejrzane miejsce. Po
krótkim marszu przez miasteczko, me przemęczone oczy ujrzały
rozwarte drzwi, starego i zapuszczonego domu. Z wybitych okien
straszyła ciemność, a roślinność, która oplatała chatę
kompletnie nie pasowała do tego chylącego się już ku ruinie
domu. Na nadgryzionym przez ząb czasu dachu zasiadało czarne
ptactwo, kracząc na mnie niczym na nieproszonego gościa, zdawały
się ulecieć wprost z najgłębszych kręgów piekieł na wieczorną
posiaduwę, wśród tego zapomnianego przez Boga miejsca. Gdy
przystąpiłem próg tej kruszącej się ze starości i zaniedbania
budowy, zawołałem na powitanie właścicieli lokum. Na me wołanie
odpowiadała martwa cisza, wewnątrz dom prezentował się jeszcze
gorzej niż na zewnątrz, opalona tapeta odchodziła od starych
pożółkłych ścian. Brud, kurz i pajęczyny na meblach i ścianach
zdawały się trwać dłużej niż moja beznadziejna egzystencja na
tej ziemi. Gdy poczynałem kolejne kroki ku schodom, podłoga
wydawała przeciągłe i niemiłe dla ucha skrzypienie. W domu woń
starości i smutku unosiła się majestatycznie na wszystkim czego
przez przypadek dotknęły moje dłonie. Gdy dotarłem do pokoju na
górze wiedziony, jakby przeczuciem bądź instynktem ujrzałem
zaścielone białym zwiewnym materiałem łoże, a na nim piękną,
młodą kobietę. Jej oblicze wydawało mi się znajome, jakbym ją
już gdzieś wcześniej ujrzał, w łagodny sposób przymknięte
powieki o zaskakująco długich, zakręconych rzęsach. Jej blond
włosy, ach te przepięknie rozpuszczone włosy jak u anioła,
złociste koloru łąk mej młodości. Wtem trwoga mną szarpnęła, i
omal nie upadłem pod ciężarem tego co ujrzałem, bo gdy otworzyła
oczy rozpoznałem ją na dobre, była mą dawno utraconą ukochaną
Yelojzą. Na rany twe Chryste, coś męczył się za nas na krzyżu o
Chryste! Moje oczy są przemęczone zapewne, a widok jaki im się
jawi to nic innego jak majaki na przeklętej jawie. To nie może
być prawda, to jakieś zabawy demonów, co mącą rzeczywistość dla
swych uciech przeklętych, mego nieszczęścia. Niech was piekło
pochłonie i Lucyfer na nowo przysmali, czym zasłużyłem na to
cierpienie. Yelojza umarła, już trzy wiosny temu, jej śmierć
nastąpiła w okropnych okolicznościach, jej ciała było naznaczone
czerwoną śmiercią, cieszacą się złą sławą już w drugiej połowie
XVIII wieku. Była to istna plaga, której źródłem jak dobrze
pamiętam był pewien niewolnik przywieziony do Arkham, mego domu
z Afryki. To właśnie ów człowiek zabrał ze sobą tą przeklętą
chorobę zarażając każdego napotkanego. To było straszne widzieć
jak twoi bliscy, znajomi jak i całe miasto umiera w
przerażających mękach. Po całym Arkham rozlała się krew
niewinnych, koszmarna zaraza pochłonęła prawie każde istnienie,
ci których nie dotknęła bezzwłocznie musieli opuścić to
naznaczone przez śmierć miasteczko. Wiele tragedii miało miejsce
na tym padole lecz nigdy tak straszne w skutkach jak ta
szkarłatna zaraza .Ocalałem jako jedyny z całego rodu, aż po
dziś dzień wędrując w poszukiwaniu spokoju i zapomnienia. Wiesz
już jak tu dotarłem drogi czytelniku, uciekając od złych
wspomnień tragedii. Wiesz również jak zareagowałem na widok swej
ukochanej i utraconej, lecz po chwili wzrokowych oględzin i
ciągłej niepewności, kobieta podniosła się z łoża i ruszyła w
mym kierunku, odkrywając przede mną swe oszpecone przez świeże
wrzody i blizny ciało. Pod jej nogami wiło się teraz robactwo
zaś w brudnych i skołtunionych włosach zaległy się larwy. A jej
oczy! Boże, te oczy, nie karz bym w nie spoglądał gdyż już nie
należą do mej ukochanej lecz są śmierci własnością, która mi ją
zabrała. Z jej ust dobywało się pojękiwanie, jej nadszarpnięte i
przegniłe ciało miejscami obnażało brudny szkielet. Zrozumiałem
w jednej chwili że i zaraza zawitała i tu w tym mieście, a
speluna z której ulatniał się ten zadziwiający swąd był zapachem
śmierci. Już mogłem dostrzec w całej okazałości jej trupie
oblicze, przegniłe zęby w dzikim grymasie uśmiechu. Poczułem jej
zimny kościsty dotyk, serce mnie zabolało czując że czas już
ucieka. Straciłem już wiele bliskich mi osób, miałem już dość
ucieczki i tułaczki po świecie bez jutra, otchłań smutku i
niepewności widniała przede mną. Śmierć mnie znalazła, wciąż
pamiętała, iż miejsce me przy ukochanej w grobie naszych
wspomnień. Na nic się zdało mój marny exodus przed jej szponami,
tak bardzo się boję, Yelojzo-kochana! Widzę jak cierpisz, czy
oby na pewno twa dusza zbawiona? Czy też u czarnego anioła, pod
bladym ostrzem twe ciało nacina. Twa twarz splamiona
strachem-dostrzegam ten bezkres udręki, błagam cię nadgniła
kochanko, pijana nostalgią, powiedz czy ta tłusta, pełna robaków
głębia czarnoziemu, to nasze plugawe posłanie?
AUTOR:
Daniel Podolak
|
|