|
Na
podmiejskie wysypisko chodził, odkąd pamiętał. Nieważne, czy
mróz dosłownie szronił mu długą, splątaną brodę, czy słońce
bezlitośnie paliło upałem – Roman każdego ranka pokonywał ponad
cztery kilometry bocznej, pełnej dziur drogi, żeby dostać się do
swojego raju. Wchodził przez dawno temu wyciętą dziurę w
przerdzewiałej, metalowej siatce, a potem buszował, łapczywie
przebierając w kilku tysiącach ton śmierdzących skarbów.
Dzisiejszego ranka źle się czuł. Kac drążył mu czaszkę z uporem
maniaka. Gardło miał wyschnięte na wiór, a żołądek ściśnięty,
jednak wiedział, że nie odpuści. Wypił odrobinę trzymanego w
starej kamionce, zsiadłego mleka, czknął, wytarł usta wierzchem
dłoni i wsunął przez głowę brudny, poplamiony wczorajszym sosem
pomidorowym podkoszulek. Czuł, że zanosi się na burzę - słońce
świeciło tym charakterystycznym, jaskrawym blaskiem, który
niedługo przesłonią granatowe, burzowe chmury. Obudził wnuczkę i
podał jej dwie wczorajsze kanapki, a potem pospieszając
dziewczynkę, mruczał, żeby już szła, bo się spóźni na pierwszą
lekcję. Jak dla niego, to mogłaby w ogóle nie chodzić do szkoły,
ale dość już miał wizyt wyfioczonych paniuś w niemodnych
kostiumach, które na okrągło ględziły o zaniedbywaniu jakiegoś
durnego obowiązku szkolnego…
Kiedy
dziecko znikło na samym końcu zadrzewionej, pokrytej kurzem
alejki, wyjął z szopy stary, dwukołowy wózek i ruszył w stronę
wysypiska. Szedł żwawym, szybkim krokiem, chociaż lejący się z
nieba żar, tępy ból głowy i suchość w ustach sprawiały, że miał
coraz większą ochotę zawrócić.
- A niech
mnie, raz sobie mogę odpuścić – wybełkotał, ale wtedy je
zobaczył.
Cztery
jaskrawo pomarańczowe, olbrzymie śmieciarki. Toczyły się drogą,
w stronę hałd wysypiska dumne i wypełnione wszelkim bogactwem.
Jak mógłbym teraz się poddać? – pomyślał. Grzebał w śmieciach od
jakichś piętnastu lat i szczerze mówiąc dziwił się, że wciąż
robi to tak mało ludzi. Ile skarbów można było znaleźć wśród tej
masy nadgniłych, cuchnących miejskich odpadów! Ile pobudzających
wyobraźnię przedmiotów, ile radości! Oczywiście, nie każdy byłby
w stanie przekopywać się poprzez tony zepsutej żywności, masy
cuchnących szmat, lepkich od jakiegoś świństwa puszek i całej
reszty. Tym lepiej – pomyślał Roman - Mam tę krainę cudów tylko
dla siebie. Prawie…
Książki,
czasem całkiem dobre ciuchy. Żarcie z przeterminowanymi datami
przydatności, które po otwarciu okazywało się całkiem, całkiem i
tony przeróżnych rupieci, z których Roman zawsze potrafił zrobić
jakiś pożytek. Jedne sprzedawał, inne reperował, jeszcze innymi
się bawił, albo dawał wnuczce. O, zabawek było tu całe mnóstwo!
Lalki - brudne, ale czasem całkiem nowe. Misie, autka,
książeczki i klocki. Było wszystko, trzeba tylko umieć szukać.
- Co to,
dziadku, śmieci się będzie przeczesywać?! – kierowca jednej z
wracających w stronę miasta, pustych śmieciarek wychylił
kędzierzawą głowę z szoferki, ale w jego głosie nie było drwiny.
Raczej podszyte cieniem złośliwości, lekkie rozbawienie.
- Z czegoś trzeba żyć, chłopcy – mruknął Roman, dodając, że
upał, czy nie, wysypisko zawsze ma jakieś tajemnice.
Kiedy
śmieciarki znikły mu z oczu, zostawiając za sobą kłęby suchego,
letniego kurzu, odkasłał i szarpnął za rączkę wózka, jeszcze
bardziej przyspieszając kroku. Na wysypisko dotarł zziajany i
spragniony. Upił trochę wody z brudnej, plastikowej butelki,
którą zawsze ze sobą woził, a potem zaczął się wspinać po
wysokiej hałdzie cuchnących odpadków. Większość spiętrzonych
jeden na drugim, czarnych worków na śmieci była zawiązana, ale z
niektórych wysypywała się cała zawartość, buchając w jego
nozdrza odorem. Niczym cowboy ze starych, amerykańskich
westernów, które kiedyś tak lubił oglądać, przewiązał twarz
czerwoną chusteczką i ruszył przed siebie. Tego dnia dotarł
późno. Wszyscy znajomi dawno już byli. Ruda, szalona Mańka
zaskakująco zwinnie kołysała grubym cielskiem, rozgrzebując
worki tuż przy siatce, a jej mąż Antek babrał się w nowej
dostawie. Jacenty zza torów i Chudy z bratem też trwali już na
posterunku.
- Dzień
dobry! – krzyknął w ich stronę Roman, a potem z westchnieniem
zaczął się przedzierać na drugą stronę góry śmieci.
Skoro oni
przyszli pierwsi, to mają prawo przeczesać nowo przywiezione
odpady – pomyślał niechętnie, a sam zajął się grzebaniem w
dalszej części. Raz za razem odganiał się od brzęczących mu przy
głowie much – plujek, z trudem łykając ślinę poprzez zaschnięte
gardło.
- Kurwa,
jaki gorąc – mruknął, wyjmując z pół otwartego, niebieskiego
worka lalkę z oderwaną głową.
Głowę się
skombinuje z jakiejś innej i moja mała będzie miała kolejną
zabawkę – ucieszył się, wrzucając znalezisko na stojący niżej
wózek. Odwracając się z powrotem w stronę hałdy śmieci, zobaczył
jakiś błysk. Słońce padało na coś, migocząc w jasnym świetle
upalnego dnia. Osłonił oczy i poruszył się, lokalizując
migotanie. Błysk był intensywny, ostry i cienki. Nie taki, jak
słońce odbite na jakiejś tam gównianej puszce po Pepsi, ale
inny. Roman ruszył wyżej, starając się oddychać przez usta, bo w
tym miejscu coś cuchnęło wyjątkowo obrzydliwie. Wspiął się na
kilkanaście czarnych worków, potknął i o mało co nie upadł na
jakieś rozbebeszone odpadki żarcia, wśród których królowała
nadgniła sałata. Cicho, ale siarczyście zaklął i rozejrzał się
dookoła.
- Co za
pieron? – pomyślał, usiłując zlokalizować błysk.
I wtedy
ją zobaczył. Wystającą spomiędzy zwojów jakiejś brudnej szmaty,
drobną kobiecą dłoń. Pierścionek na jej poharatanym,
sinofioletowym palcu migotał w słonecznym plasku, a liliowy
lakier na paznokciach swoją ponurą ironią podkreślał trupi kolor
zaczynającej gnić na upale ręki. Roman poczuł, że żołądek
wywraca mu salto. Szarpnęły nim torsje, ale zdołał się opanować.
Podszedł bliżej, rozgarniając podartą, podobną do starego kilimu
szmatę, którą owinięte było ciało kobiety. Zaczął powoli, bojąc
się widoku, jaki może zobaczyć. Nie jedno już w życiu widział,
ale trupów nigdy nie lubił. Pamiętał, jak znalazł tego topielca,
w dole rzeki. Jakieś dwa lata temu, tuż pod koniec sierpnia. Był
obrzydliwie napuchnięty, oślizły, wręcz galaretowaty. Albo ta
stara kobieta, którą znaleźli z dawnym kumplem, Włodkiem, na
drodze przy torach. Cała w zakrzepłej krwi, z głową poszatkowaną
jak kapusta przed ukiszeniem. Śniła mu się potem po nocach,
koszmary miał chyba przez miesiąc. Nie, zdecydowanie nie lubił
trupów, no, ale wiadomo – ciekawość u człowieka też rzadko kiedy
zasypia, więc powoli zsunął podarty kilim, odkrywając kobiece
zwłoki. Była młoda, co do tego nie miał żadnych wątpliwości.
Pomimo mocnego, brokatowego makijażu i wyzywającej, krótkiej
kiecki, wciąż wyglądała jak te widywane przez niego pod sklepem
przy drodze nastolatki. Słońce na chwilę zaszło, przesłonięte
przez ciemną, burzową chmurę i zerknął na jej twarz, ale
niewiele z niej zostało. Lewa połowa głowy wyglądała tak, jakby
odstrzelił ją jej jakiś czub. Sama krew i jakaś maź. Prawe oko
miała szeroko otwarte, uniesione w stronę nieba w niemym
proteście, lewego nie było… Zęby miała wystrzeżone, jakby
warczała, wargi napuchłe, ze śladami wiśniowej, mieniącej się w
słońcu szminki. Na nogach zobaczył siniaki i głębokie
zadrapania. Nie miała prawego buta. Lewy – złocony sandałek na
cienkich paskach był przekrzywiony na jej ugiętej pod dziwnym
kątem nodze. Znowu poczuł mdłości, więc na moment odwrócił wzrok
i popatrzył w dal, na linię horyzontu. Niebo robiło się coraz
ciemniejsze. Słońce już się nie przedzierało przez burzowe
chmury i pomyślał, że jeśli chce dotrzeć do domu przed
nawałnicą, musi się pospieszyć. Jeszcze raz zerknął w stronę
nieżywej dziewczyny.
- A któż cię
tak załatwił, moja śliczna? – mruknął.
Nie był
święty. Kradł, pił, miewał długi, porachunki. Zdarzało mu się
obić komuś ryja, a nawet dźgnąć nożem, ale nigdy nie zrobiłby
czegoś takiego kobiecie – pomyślał, kiwając siwą głową.
Dziewczyna wyglądała, jakby feralnego wieczoru bawiła się w
dyskotece. Nie, żeby tam kiedyś bywał – miał swoje lata, żył na
odludziu - ale telewizję czasem oglądał, dobrze kojarzył takie
wysadzane cekinami kiecki. Zauważył, że dziewczyna miała na
głowie blond perukę, która teraz była lekko przekrzywiona. W
oddali zagrzmiało i zrozumiał, że musi podjąć decyzję. Zostawić
ją tutaj i uczciwie dzwonić po psiarnię, czy wziąć, co dobre i
zapomnieć o sprawie… Zerknął na jej pierścionek. Ładny. Na pewno
srebrny, z dużym oczkiem. Pewnie cyrkonia – chciwie oblizał
spierzchnięte wargi, zastanawiając się, za ile mógłby ją opchnąć
w pobliskim mieście. W końcu chciwość zwyciężyła nad ludzkimi
odruchami.
- Przykro
mi, kochanie. Jeśli nie obrobię cię ja, to dorwą cię Mańka ze
swoim starym, albo reszta ferajny – mruknął w końcu, a potem
zabrał się do rzeczy.
Nachylił
się nad nią i usiłował zsunąć jej z palca pierścionek, ale za
cholerę nie dał rady. Dłoń miała napuchniętą od upału i
obrzydliwie upartą. Kurwa – mruknął po kolejnej próbie, a potem
szarpnął jeszcze raz. Nic. Wtedy pojął, że musi nieco brutalniej
zabrać się do rzeczy i wyjął zza paska ostry, myśliwski nożyk.
- Bez urazy,
skarbie – mruknął, a potem nachylił się jeszcze niżej i ciapnął
jej środkowego palucha.
Poszło
nawet gładko, chociaż prawie puścił pawia. Jednak opanował się i
zabrał za kolczyki. Jakoś udało mu się je wypiąć z jej drobnych
uszu, więc przynajmniej tutaj nie musiał bawić się w rzeźnika.
Łańcuszka nie mógł zdjąć. Pieprzone zapięcie trzymało, a jego
stare, powyginane reumatyzmem palce nie radziły sobie z drobnym
zatrzaskiem. W końcu, wkurzony, szarpnął, zrywając go
dziewczynie z szyi.
- Ładny –
mruknął, oglądając swój łup. – Złoto, jak nic, w dodatku z
wisiorkiem – cieszył się, obracając w palcach małe, wypukłe
serduszko.
Z oddali
usłyszał kolejny, głuchy grzmot i nagle, zupełnie bez
ostrzeżenia, spadły pierwsze, ciężkie krople letniego deszczu.
Po chwili lunęło na całego, jakby niebo nagle oberwało się pod
ciężarem zbyt brzemiennych chmur. Ślizgając się po zwałach
cuchnących, a teraz jeszcze mokrych śmieci dotarł do swojego
wózka, a potem zsunął się na sam dół i ruszył w stronę dziury w
siatce. Szalonej Mańki i reszty „poszukiwaczy” już nie było.
Kusiło go, żeby przejrzeć nowo przywiezione przez śmieciarki
worki, ale pomyślał, że i tak nie znajdzie niczego, co miałoby
jakąkolwiek wartość. Skoro oni byli tam pierwsi, z pewnością
przeczesali teren. Wyszedł z terenu wysypiska i w ulewnym
deszczu ruszył drogą w stronę wsi.
Do domu
dotarł przemoczony do suchej nitki i zły. Nie wiadomo, czemu
dopadł go naprawdę wisielczy humor. Może to przez tę dziewuchę.
Szkoda jej, taka młoda – myślał, myjąc znaleziska w wodzie z
Ludwikiem. Po chwili biżuteria lśniła, jak nowa. Kolczyki dam
wnuczce – zdecydował. Pierścionek się sprzeda, a łańcuszek też
zostawię małej. Trochę podrośnie, to doceni. Zamknął drzwi i
usiadł na wyświechtanym, przetartym fotelu z wystającą z prawej
strony sprężyną. Zapalił papierosa, z ulgą zaciągając się dymem.
Chwilę posiedział, słuchając deszczu walącego o blaszany dach
starego, letniskowego domu, w którym mieszkał, potem wyjął z
kredensu butelkę żubrówki. Pił całe popołudnie, aż się
zdrzemnął. Kiedy się ocknął, wnuczka przygotowywała na stole
jakieś kanapki. Huknął na nią, żeby podała mu wody, a potem
łagodniejszym tonem powiedział, że ma dla niej prezent. Kiedy
dał jej małe, wysadzane sztucznymi diamencikami kółka, mała
prawie oszalała z radości. Wypił wodę, potem dolał sobie
żubrówki i włączył telewizor. Koło północy zasnął w fotelu.
Budził się raz za razem, mając jakieś dziwne, chore urojenia.
Wydawało mu się, że za małym oknem z brudną szybą widzi jakieś
cienie. Potem otwarły się drzwi do sieni i w pokoju zawył wiatr.
- Co za
pieron? – zdziwił się Roman, zamykając drzwi na skobel.
Wrócił do
pokoju i ukroił sobie grubą kromkę trzeszczącego, świeżego
chleba. Nalał do szklanki mleka i zabrał się za jedzenie, kiedy
w drzwiach od swojego pokoju stanęła wnuczka.
- Zakochałeś
się, dziadku? – zapytała nagle mała.
Księżycowa, płynąca od okna poświata, rozjaśniała jej blond
włosy, czyniąc z nich srebrno białą, otulającą jej drobne
ramionka pelerynę.
- Zakochałem
się? – prychnął. – Co ty też wygadujesz, duszko? Ja zakochany,
to dobre! I niby w kim? W szalonej Mańce? – rechotał tak głośno,
że aż go rozkaszlało.
- Nie? – zdziwiła się dziewczynka. – To czemu ta pani
powiedziała, że zabrałeś jej serce?
Poczuł
zimny, nieprzyjemny dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Nagle zupełnie
wytrzeźwiał.
- Jaka pani,
duszko?
- Ta, która tutaj była. Przed chwilą, dlatego nie mogłam spać.
Siedziała na moim łóżku i tylko na mnie patrzyła, a potem nagle
powiedziała, że zabrałeś jej serce.
Bezwiednie sięgnął do kieszeni, wyjmując z niej wypukłe, złote
serce na zerwanym łańcuszku.
-
Powiedziała, że niedługo po ciebie przyjdzie, a potem znikła.
Dziadku, ona była jakaś dziwna. Znasz ją? – paplała dalej
dziewczynka, ale już nie słuchał.
Zdecydował, że bladym świtem wróci na wysypisko, żeby oddać
martwej dziewczynie to, co zabrał, ale nie był pewien, czy to
wystarczy. „Powiedziała, że po ciebie przyjdzie” – przypomniał
sobie słowa wnuczki i poczuł, że ogarnia go jakaś irracjonalna,
ślepa panika. Posprawdzał wszystkie drzwi, zasunął zakurzone
firany i położył się na swoim łóżku, naciągając kołdrę pod samą
brodę, ale wciąż miał jakieś dziwne, złowrogie przeczucie, że
coś czai się tuż nad jego głową. Że jakieś zimne, oślizłe ręce
zaraz chwycą go za gardło i będą się zaciskać dopóki nie wyda
ostatniego tchnienia…
AUTOR:
Katarzyna Misiołek
|
|