|
Do „Drogi bez powrotu” dodać „Teksańską
masakrę piłą mechaniczną”, oskórować, pozbawić wszystkich walorów smakowych,
rozwodnić, zabełtać i podać na brudnym talerzu. Bon apetit!
Nazwać ten film kalką to komplement. Prędzej
uwierzyłbym, że pijany scenarzysta, uzbrojony w nożyczki i tubkę kleju,
postanowił stworzyć potwora Frankensteina ze scenariuszów kilkudziesięciu
(set?) horrorów klasy B. Ot, mamy dwie siostrzyczki odbywające ostatnią
wspólną podróż przed wyjazdem „tej starszej i dzielniejszej” do Nowego
Jorku. Fatalnym zbiegiem okoliczności trafiają do maleńkiego miasteczka
zamieszkałego przez bandę religijnych fanatyków, którym przewodzi
charyzmatyczny duchowny (Tony Todd). Na domiar złego wspomniani
fanatycy w chwilach wolnych od modlitw, zajmują się brutalnym mordowaniem
przejezdnych, których dusze następnie porywa miejscowy demon. To tak w
telegraficznym skrócie.
Już pierwsza scena zaszlachtowania małżeństwa
z dzieckiem daje nam przedsmak poziomu reszty „dzieła”. Właściwie powinienem
napisać: scena zaszlachtowania „połowy” małżeństwa, gdyż mężowi jakimś cudem
udaje się uciec. Zziajany, przyklęka za wrakiem samochodu i z twarzą
wykrzywioną niczym w ataku biegunki, łka do trzymanego w ręku dziecięcego
bucika: „Dlaczego, dlaczego!”. Nie ma to jak nawiązania do „Hamleta” w kinie
pop-kulturalnym! Trzeba szkolić nieznającą arcydzieł literatury młodzież, no
nie? Może to wręcz przejaw jakiegoś akademickiego lobby? Na szczęście męki
widzów skraca rosły psychopata, rozwalający tatuśkowi łeb.
Podobnych jakościowo „perełek” nie braknie w
całym filmie, np. równie cudem ocalałej mamy, uciekającej z dziecięcym
nosidełkiem, skrupulatnie podnoszonym przy każdym upadku. Biedna, nie
zauważyła, że bachora zgubiła kilka kilometrów wcześniej... Swoją drogą,
wyjątkowo nieudolni ci mordercy. Według moich pobieżnych obliczeń, ginie ich
na ekranie przynajmniej dwa razy więcej niż bezbronnych ofiar. Przy tym
spora część z rąk głównych bohaterek. Najwidoczniej współczesne nastolatki,
bogatsze o doświadczenia wyniesione z „Krzyku” i „Koszmaru minionego lata”,
są teraz o wiele bardziej bojowe niż kiedyś. Brawo.
Nie obyło się również bez prób nawiązania do
panujących trendów: poza normalnymi ujęciami, mamy fragmenty filmików
nagrywanych przez dziewczyny oraz widok z pozycji oczu, wzbogacony o
dyszenie biegnącego zabójcy. Zabiegi te, słabe i zupełnie nieuzasadnione,
nie ratują równie słabej całości.
Nie ma co ukrywać: produkcja nie przeraża
klimatem, brutalnością, wiarygodnością… W ogóle nie przeraża. A rozrywkę
zapewnia jedynie w ilościach śladowych. Wpływa na to także zredukowana
liczba nastolatków przeznaczonych do uboju. Człowiek nie możne nawet
uprzyjemnić sobie nudy oglądania wyszukanymi metodami eksterminacji. Ot,
jednego zatłuką młotkiem, drugiego zastrzelą - bez rewelacji.
Zawsze zastanawiało mnie, że gruby, ledwie
człapiący zabójca, mimo niewątpliwej astmy, nadciśnienia i hemoroidów, bez
problemu dogania młode i hasające niczym sarenki amerykańskie dziewoje. Hmm,
najwidoczniej plotki o niskim poziomie wychowania fizycznego w Stanach są w
pełni uzasadnione.
Dobra, poużywałem sobie, teraz pora na
wyszukanie kilku plusików… Główne bohaterki nie są jakoś odrażająco brzydkie
– to raz. W skali od 1 do 10 dałbym im 6. Grają też w miarę przyzwoicie,
przynajmniej jak na wymagania gatunku. A stary dobry Candyman w roli
nawiedzonego pastora wzbudza przyjemne skojarzenia z dzieciństwem i
klasyczną już serią – to dwa. Stąd tak wysoka ocena: jeden punkt za
dziewczynki i jeden za kaznodzieję.
A na koniec sugestia od Wujka Dobrej-Rady:
zamiast tracić czas na nieudolne podróby, lepiej zróbcie sobie powtórkę z
„Teksańskiej masakra piłą mechaniczną”. Nieważne, której.

|
::PLUSY::
+ trwa niespełna
dziewięćdziesiąt minut (zawsze mógł być dłuższy)
+/- Candyman (w zależności od widza – plus dodatni lub ujemny)
::MINUSY::
- schematyczność
- przewidywalność
- … (dla wypisywania reszty po prostu szkoda mi palców)
::OCENA FILMU::
2/10 |

|
|
|
AUTOR:
JAN CZARNY |
|
|