|
"-Lee
it’s Jasper. Jasper it’s Lee
-Uuuppsss!"
Są reżyserzy,
na których filmy czekam z ogromną ciekawością. Reżyserzy, których pasja i
pomysły powodują, iż każdy ich nowy projekt wywołuje wielkie emocje. Ponadto
cechą tych twórców jest to, że filmy, które kręcą zawsze trzymają wysoki
poziom i potrafią zaskoczyć widza. Jednym z takich reżyserów jest były
pracownik wypożyczalni kaset video – Quentin Tarantino. Postać, która w
swoim wielokrotnie nagradzanym „Pulp Fiction” wprowadziła do kinematografii
zupełnie nowy, odlotowy styl. Styl, który jest nie do podrobienia (choć
wielu próbowało). Nikt nie potrafi tak jak Quentin pisać dialogów o
„niczym”, które jednocześnie są tak wciągające i doskonale skonstruowane, że
można ich słuchać wiele razy i ciągle doskonale się przy tym bawić. No
właśnie, zabawa i rozrywka, to w słowniku Tarantino ważne słowa. W zasadzie
żadnego z jego dzieł, nie można brać całkowicie na poważnie (a większości w
ogóle). To ważna zasada, którą zresztą wielbiciele jego talentu świetnie
znają. Niemniej dobrze ją pamiętać, bo niektórzy recenzenci czasem o nie
zapominają. Ale dosyć wstępu, przejdźmy do szalonego świata Grindhouse’a.

Pewnego razu,
gdy Tarantino siedział w swoim biurze, przyszedł do niego Robert Rodriguez i
gdy zobaczył, że na ścianie wisi plakat pewnego starego grindhouse’owego
horroru, powiedział: Nakręćmy coś takiego! Każdy po jednym filmie. Quentin
zgodził się oczywiście bez wahania. I tak oto dwaj przyjaciele połączyli
siły i nakręcili dwa filmy: Tarantino „Death Proof”, a Rodriguez „Planet
Terror”, które wspólnie występowały pod szyldem „Grindhouse” i były
puszczane podczas jednego, długiego seansu (w USA, u nas oczywiście nie,
choć była w tej sprawie petycja do polskiego dystrybutora). Obydwa obrazy,
przedzielili trailerami fikcyjnych produkcji, nakręconych przez Roba Zombie
(doskonała „The Werewolf Woman of SS”), Eli Rotha (niezły „Thanksgiving”)
czy samego Rodrigueza (zatytułowany „Machete”, który podobno ma wyjść na DVD
– czekam z niecierpliwością, bo zapowiada się fantastycznie).

Sama idea
pochodzi z popularnych niegdyś w Stanach tzw. grindhouse’ów, czyli
podwójnych seansów; dwóch filmów za jeden bilet puszczanych w starych,
obskurnych kinach. Nie przypadkowo właśnie w takiej scenerii widzowie
wyposażeni w torebki lub worki (gdyby mieli jakieś problemy żołądkowe, co
zdarzało się nader często) zatapiali się w chory świat filmowej
rzeczywistości. Bowiem filmy, które tam puszczano charakteryzowały przede
wszystkim ogromne dawki przemocy, seksu, scen gwałtów czy psychopatycznych
postaci, których nikt nie chciałby spotkać. Wszystko oczywiście doprawione
potężną dawką czarnego jak smoła humoru i wszechobecnego, wylewającego się
falami z kinowego ekranu – kiczu. Dla Rodrugueza i Tarantino, którzy od
zawsze gustują w takich klimatach, był to idealny temat na nowy film. No i
doskonała okazja do oddania hołdu, kinu, o którym większość dawno
zapomniała. Ponieważ u nas, dystrybutor zdecydował się podzielić „Grindhouse”
i puszczać filmy osobno, pierwszy na ekranach pojawił się „Death Proof”
Tarantino. W zamian na za to, że nie mamy podwójnego seansu dostaliśmy dwie
sceny (o nich później), których nie mieli okazji zobaczyć widzowie w USA.
Zawsze to coś.

Film zaczyna
się sceną, w której najpopularniejsza didżejka w Austin Jungle Jill (grana
przez śliczną Sydney Tamilia Poitier) czeka, na swoje koleżanki, z którym ma
jechać ostro się zabawić do pobliskiego miasteczka. Zanim bohaterka wsiądzie
do samochodu mamy okazję mamy okazję podziwiać jej mocno eksponowane
wdzięki, co jak typową cechą grindhouse’a. Potem dziewczyny jadą i gadają, i
gadają i gadają…ale sposób w jaki to robią, ich gesty, mimika, akcent jest
po prostu, wybaczcie słowo, zajebisty. W dialogach Tarantino to geniusz, z
najmniej ciekawego tematu zrobi najbardziej ciekawą rozmowę. Ale idźmy
dalej. Bohaterki dojeżdżają do swojego ulubionego baru, gdzie czekają na
nich kumple oraz barman Warren (doskonała i zapadająca w pamięć rólka samego
Quentina), który gdy postawi ci kolejkę, musisz wypić. Wszyscy więc pija,
palą trawkę, gadają (znowu), ogólnie atmosfera jest cholernie sielska, i
pewnie nadal nic by się nie działo, gdyby nie to, że kamera kieruje uwagę na
niemłodego, siedzącego przy barze faceta w staromodnej kurtce i ogromną
blizną na twarzy. Panie i Panowie, oto Kaskader Mike.

Albo inaczej
„skurwiel do kwadratu”, jak go określił sam Tarantino. I miał rację. Mike,
grany fantastycznie przez Kurta Russella, to na pierwszy rzut oka postać,
której nie sposób nie polubić. Gdy proponuje podwiezienie do domu pewnej
blondynce ta nie waha się zbytnio, wystarczy miły uśmiech, kilka
komplementów. Potem jednak okazuje się, że nasz kaskader to totalny psychol,
którego hobby jest najpierw robienie zdjęć, a potem zabijanie kobiet w
brutalny sposób. Jak widać, fabuła nie jest tu niczym odkrywczym, ale jej
realizacja to już mistrzostwo świata. Film jest podzielony na dwie części, w
każdej spotykamy Mike’a oraz po cztery kobiety. I to właśnie one odgrywają
tu główną rolę. Tarantino ukazuje kobiety jako osoby silne, niezależne i
trzymające się razem, i przede wszystkim potrafiące się bronić. Doskonale
dobrano obsadę, dlatego każda z występujących w historii postaci jest
wyjątkowa. Zoe Bell gra samą siebie, Mary Elizabeth Winstead jest słodka jak
najwspanialszy miód, a Rosario Dawson za którą nie przepadałem, gra (i
wygląda, zwłaszcza, w jednej z końcowych scen, gdy jest bliska płaczu)
naprawdę rewelacyjnie. To osoby, których nie sposób nie lubić, wrażliwe, a
jednocześnie sprytne i przebiegłe, które zawsze osiągają cel.

W „Death
Proof” mamy doskonale dobraną muzykę i rewelacyjne sceny pościgów
samochodowych. Respekt dla twórców filmu powinien być większy, że nie
używano żadnych efektów komputerów. Tarantino chciał, żeby te ujęcia
przeszły do historii i osiągnął cel, bo oglądanie Bell leżącej na masce
pędzącego z ogromną prędkością samochodu jest niezapomnianym widokiem.
Pamiętacie „Vanishing Point” albo „Bullita”? Coś podobnego jest właśnie w „DP”.
Pisałem już, że wersja, którą można oglądać w naszych kinach jest dłuższa i
bogatsza o dwie sceny. Jedna to scena tańca Vanessy Ferlito przed naszym
kaskaderem, z doskonałą muzyką w tle, a druga, która według mnie jest jedną
z najlepszych scen w filmie przedstawia Rosario Dawson, Mary Winstead i
Tracie Thomas robiące zakupy na stacji benzynowej. Tam też pojawi się
rewelacyjny dialog o włoskim magazynie mody. Perełka! Należy też wspomnieć,
że kopia filmu, jest celowo „podniszczona” (czasem przez ekran przelatują
paski, trzęsię się on), aby przypominać oryginalne grindhouse’y. Od strony
zarówno technicznej jak i fabularnej film po prostu wymiata.

Gdzie tkwi
więc haczyk? – ktoś spyta. No cóż, haczyka w sumie nie ma. Film jest
fantastycznym kinem rozrywkowym, które naprawdę wciąga. Jeśli ktoś spodziewa
się głębokiej fabuły albo jakichś ukrytych przesłań, to uzna ten film za
słaby. Ba, są ludzie, którzy uważają, że to manifest feministyczny…To jest
właśnie szukanie na siłę, tego, czego nie ma. Tarantino był zawsze mistrzem
rozrywki i nadal nim pozostaje. Nie jest to dzieło na miarę „Pulp Fiction”
czy „Wściekłych psów”, ale doskonale przemyślana i skonstruowana całość,
której elementami są piękne i seksowne kobiety, genialne dialogi,
realistyczne pościgi, kaskader – psychol i zawsze obecna przemóc. A wszystko
to skąpane w zupełnie niepoważnym i absurdalnym klimacie. W skrócie:
Tarantino w rewelacyjne formie. Biegiem do kina!

|
::PLUSY::
+ aktorstwo
+ muzyka
+ klimat
+ dialogi
+ scena na stacji benzynowej
+ pościgi samochodowe
+ Kurt Russell
::MINUSY::
-
pierwsze 30 minut (dla niektórych)
::OCENA FILMU::
9/10 |

|
|
|
AUTOR:
COREY JORDISON |
|
|